Zoo w Poznaniu było drugim tego typu ogrodem, jaki założono w Polsce. Powstało w 1974 roku. Jego dyrektorką jest Ewa Zgrabczyńska. Jest o niej ostatnio głośno.
- Stan zdrowia zwierząt nie budził wątpliwości, zarówno podczas przeprowadzanej kontroli dobrostanu przy wyjeździe, jak również podczas oględzin osób posiadających kwalifikacje do oceny stanu zdrowia zwierząt dzikich utrzymywanych w niewoli z Ogrodów Zoologicznych w Poznaniu i Człuchowie. Doniesienia medialne co do tragicznej kondycji zwierząt należy uznać za nieprawdziwe - tak brzmi stanowisko Głównego Inspektoratu Weterynarii ws. tygrysów, transportowanych do Dagestanu. Co ciekawe, pod dokumentem nikt się nie podpisał.Przypominamy, że graniczny weterynarz, Jarosław N., pozwolił na dalszy transport tygrysów w kierunku Dagestanu. Dopiero po białoruskiej stronie okazało się, że przewożący zwierzęta mężczyźni, nie mają odpowiednich dokumentów. 1 z 10 kotów zmarł na skutek niewłaściwego podawania pokarmu.
Gdyby nie Pani Ewa Zgrabczyńska - dyrektorka Zoo w Poznaniu, tygrysy z Koroszczyna mogłyby już nie żyć. Kobieta bez wahania ruszyła, by je ratować. W pomoc, poza prywatnym Zoo w Człuchowie, nie zaangażował się żaden inny ogród zoologiczny w Polsce. Na całą akcję, dyrektor zebrała pieniądze w Internecie sama. Nie wspomógł jej nikt, poza poznańskim urzędem miasta. Władze miasta dały zielone światło poznańskiemu zoo na przywiezienie wszystkich tygrysów do Poznania, potem nie kryli swojego entuzjamu, m.in. odwiedzając ogród i robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia z wyzwolonymi tygrysami, a za pomocą mediów społecznościowych dziękowali dyrektorce i całemu zespołowi. "Chciałbym podziękować wszystkim osobom zaangażowanym od ponad doby w akcję ich ratowania. W szczególności podziękowania należą się całemu zespołowi Poznańskiego Zoo. Deklaruję ze swojej strony pełne wsparcie organizacyjne i finansowe Miasta" - pisał Bartosz Guss, zastępca prezydenta Poznania.Po wszystkim doszło do oburzającej sytuacji - paradoksalnie, urzędnicy wystawili Zgrabczyńskiej negatywną ocenę roczną i pozbawili części premii.
Jak się jednak okazuje, tygrysy nie były jedyne, a heroiczna postawa zoo z Poznania nie jest nowym trendem wśród pracowników tej instytucji. Podobna sytuacja miała miejsce już przed 100 laty. Niesamowitą historię słonia imieniem Mały Cohn opisuje "Gazeta Wyborcza".Uratowane przez poznańskie zoo tygrysy rozsławiły placówkę na całym świecie. Należną atencję zyskała również dyrektora zoo Ewa Zgrabczyńska, bez której zwierzęta z pewnością by nie ocalały. Po raz kolejny okazało się niestety, że każdy kij ma dwa końce – wśród pochwał i wyrazów uznania nie brakowało również moralizatorskich głosów, że Zgrabczyńska ze swojej placówki stara się robić cyrk. Podkreślano, że miejscem odpowiednim dla przechowywania odebranych właścicielom zwierząt nie jest zoo, ale azyl.
Przypomnijmy, że na początku lipca miały miejsce pilne poszukiwania pumy. Została ona odebrana swojemu właścicielowi zgodnie z wyrokiem sądu. Wymiar sprawiedliwości nakazł przeniesienia dzikiego zwierzęcia z prywatnego domu mężczyzny do poznańskiego ogrodu zoologicznego. W trakcie interwencji miało miejsce niecodzienne zdarzenie. Puma została zabrana przez opiekuna z mieszkania prosto do lasu. Cała sprawa jeszcze niedawno budziła ogromne emocje.
Australia wciąż płonie. Służby mogą próbować przekierować pożary, niewiele mogą jednak zrobić, by je ugasić.Trzeba zaznaczyć z pełną mocą: w Australii spłonęło od września już ponad 60 mln ha lasów, zarośli i pól. "Polityka" przypomina, że to niemal tyle, ile wynosi całe terytorium Litwy. Strażacy i wojsko wciąż prowadzą ewakuację i przyznają, że nie są w stanie ugasić wciąż rozprzestrzeniających się pożarów."Skala katastrofy jest bez precedensu. Powierzchnia pożarów już niemal dwukrotnie przebiła poprzedni rekord z 1974 r.", czytamy na łamach "Polityki".
W swoim wpisie na Facebooku Zoo w Poznaniu ogłosiło żałobę po uwielbianym przez pracowników oraz odwiedzających tygrysie - Gideonie. Zwierzę to trafiło pod skrzydła poznańskiego ogrodu prosto z nielegalnej pseudohodowli zwierząt egzotycznych. Pod przykrywką cyrku utrzymywany był w koszmarnych i makabrycznych warunkach. Dwa lata okrutnej niewoli odcisnęło piętno na zdrowiu zabiedzonego zwierzaka, który został odebrany z rąk oprawców wspólnie ze swoim bratem - Sokką. Zoo w Poznaniu: Tragiczna historia "poznańskiego miziaka"Jak donosi zoo, tygrys zmarł na charakterystyczną dla katowanych przez cyrki zwierząt chorobę. W grę weszły zniszczone nerki, co jest jedną z częściej spotykanych dolegliwości u brutalnie tresowanych na potrzeby publiczności, cyrkowych zwierząt. Przypadek Gideona jest niestety genetyczny, wobec czego wciąż nie wiemy, jak w przyszłości potoczą się losy jego brata. Na swoim facebookowym koncie przedstawiciele zoo dziękują osobom odpowiedzialnym za uratowanie życia zwierzęcia, wspominając jednocześnie sielankowe życie kota w poznańskiej instytucji. Tygrys nie doczekał się końca procesu sądowego swojego oprawcy. Mimo tego, że pierwsze nieprawomocne wyroki w sprawie okrutnej pseudohodowli zapadły już przed Sądem Okręgowym w Śremie to główne wątki tego dramatycznego przypadku rozpatruje wciąż Sąd Okręgowy w Poznaniu. Jak piszą pracownicy zoo, nerki Sokki zostaną poddane kompleksowym badaniom kiedy tylko sytuacja epidemiologiczna na to pozwoli. Tymczasem opłakują zwierzaka na swojej oficjalnej stronie.Źródło: Facebook/ Zoo w Poznaniu
W ostatnich tygodniach opinia publiczna była świadkiem medialnej wojny o opiekę nad pumą Nubią. Przypomnijmy, że dzikie zwierzę należało do weterana z Afganistanu. Dyrektorka poznańskiego zoo nagłośniła sprawę ssaka, który mógł nie mieć zapewnionych odpowiednich warunków do życia. Wymiar sprawiedliwości nakazał przeniesienie czworonoga, jednak decyzja ta spotkała się ze stanowczym sprzeciwem mężczyzny, który uciekł z Nubią do lasu.