Jan Hartman a właściwie, Jan Marek Hartman, jest polskim profesorem nauk humanistycznych i publicystą. Doktoryzował się na wydziale filozoficznym UJ. Jest również bioetykiem. Słynie ze wzbudzających kontrowersje publikacji. Wielokrotnie krytykował kościół katolicki oraz środowisko powiązane z Prawem i Sprawiedliwością. Największe poruszenie wzbudził jednak jego wpis na temat kazirodztwa. Profesor zasugerował w nim, by odstąpić od karania za stosunki seksualne między dorosłym rodzeństwem.
Tak czy inaczej swoista „wybiórcza ksenofobia” ma w naszym kraju rozmiary epidemii. Nie mogę pojąć masowego lęku Polaków przed cudzoziemcami z Azji Środkowej. Przecież przybysze z Wietnamu i Afryki cieszą się w kraju niejaką sympatią, a półtora miliona Ukraińców nieźle się w społeczeństwie polskim zasymilowało. Mogę sobie tę jawną ksenofobię części społeczeństwa wytłumaczyć tylko względami religijnymi. Irakijczyk czy Afgańczyk to dla wielu Polaków „islamista”, co znaczy dla nich niemalże to samo, co „terrorysta”. Jad islamofobii sączy się z kościelnych ambon i piśmideł, a z braku Żydów, potrzebę nienawidzenia zaspokajać musi muzułmanin, którego też wprawdzie nie ma, lecz przynajmniej może się pojawić. Mam nadzieję, że gdy te słowa będą przez Was czytane, dzieci uwięzione przez reżim Kaczyńskiego na pasie „ziemi niczyjej” (faktycznie nie ma czegoś takiego) pomiędzy Polską i Białorusią nie będą już płakać. Teraz jednak płaczą. Obrazki z polsko-białoruskiej granicy to dopiero początek festiwalu ksenofobii, jaki zapowiada ta władza, lecz jednocześnie wymowny dowód jej moralnego upadku. Dowodów tych mieliśmy już aż nadto wiele, lecz nigdy symbolem podłości reżimu nie było płaczące dziecko. Dziecko trzymane w lesie, bez pomocy, tylko dlatego, że przydarzyło mu się przyjść na świat w rodzinie muzułmańskiej, a nie chrześcijańskiej. Niekończące się szczucie i straszenie islamem, haniebna i bezczelna odmowa przyjmowania jakichkolwiek uchodźców, faszystowskie wypowiedzi mające wzbudzić nienawiść do uchodźców jako źródła zarazy – wszystko to pokazuje od lat prawdziwe oblicze tej władzy i – niestety – znacznej części społeczeństwa, która nie tylko z wrogością i kamiennym sercem odnosi się do uchodźców, lecz popiera amoralny i bezwstydny rząd. Mimo to wierzę, że większość Polaków nie jest taka i pokaże Kaczyńskiemu, co myśli o takim postępowaniu.Cokolwiek zrobi Kaczyński czy Morawiecki, będzie to już spóźnione. Elementarne prawo człowieka do złożenia wniosku o azyl oraz przyjęcia przez ośrodek przeznaczony dla uchodźców na czas rozpatrywania tego wniosku, zostało złamane. I tak już zdewastowany wizerunek Polski w świece zostanie dodatkowo zszargany. Wygląda to jak dywersja wyreżyserowana przez wrogów Polski. Może i tak nie było, lecz przecież wszystko, co wyprawia PiS, idealnie wpasowuje się w politykę i zapotrzebowanie Rosji. Nawet gdyby wszystkie książki i artykuły o rosyjskiej agenturze sterującej głównymi postaciami PiS i Rydzykiem były wyssanym z palca stekiem pomówień, z całą pewnością można powiedzieć przynajmniej tyle, że Kaczyński, Morawiecki, Macierewicz czy Kamiński są z rosyjskiego punktu tzw. pożytecznymi idiotami. A widząc, jak się kompromitujemy, Rosja może nam przysłać na granicę tylu uchodźców, ilu tylko zechce.W czasie wielkiego kryzysu migracyjnego siedem lat temu Polska wykazała się nieobliczalną w skutkach głupotą, odmawiając przyjęcia choćby czysto symbolicznej kwoty uchodźców, którzy setkami tysięcy napływali do Europy ze wschodu i południa. Tego ostentacyjnego braku solidarności i tchórzostwa polskiego rządu (wówczas rządu PO), kapitulującego przez kościelną ksenofobią, Unia Europejska nam nie zapomniała. Ciekawe czy zapomniał Watykan, bo akurat papież wzywał wszystkie parafie, także polskie, do przyjmowania po jednej rodzinie uchodźców? Dziś, pomimo upadku rządu w Afganistanie, nie ma wielkiego zagrożenia kolejnym kryzysem, a jednak rząd nie omieszkał popisać się swoją brutalnością. Uporczywe trzymanie w lesie trzydzieściorga nieszczęśników, w tym dzieci, jest nie tylko jawnym łamaniem prawa międzynarodowego, lecz po prostu zwykłym łajdactwem. Jak można pozwolić na coś takiego? Myślę, że wszyscy jesteśmy pod wrażeniem sadystycznej sceny z granicy polsko-białoruskiej, gdzie żołnierze dwóch bliźniaczych reżimów satelickich Rosji zgodnie i we współpracy znęcają się nad grupą trzydziestu kobiet, mężczyzn i dzieci, którzy zawinili Łukaszence i Kaczyńskiemu jedynie tym, że uciekli ze swoich domów w Iraku czy Afganistanie i próbują dostać się na Zachód. Wielodniowe poniżanie tych ludzi służy jedynie zyskaniu przez dyktatorów taniego poklasku gawiedzi nienawidzącej „ciapatych”. Niczemu więcej.Nic to jednakże nie obchodzi Morawieckiego, który zainteresowany jest wyłącznie tym, aby elektorat PiS nie burzył się, że władza wpuszcza do Polski „islamistów”. I faktycznie: los uchodźców przekraczających polską granicę zależeć będzie od sondaży poparcia dla PiS. W tym sensie to Polacy zadecydują, czy będziemy nadal nieprzyjaznym państwem, wrogim wszystkim, którzy są inni i biedniejsi, czy też opamiętamy się i wejdziemy na drogą elementarnej przyzwoitości.
Jest czymś zatrważającym, że oficjalna narracja na temat powstania pomija ten fundamentalny aspekt moralny. Jakże można nie pamiętać o tym, że raczej dająca się przewidzieć klęska powstania kosztowała życie 15% mieszkańców miasta? Niemówienie o tym, odmowa żałobnej pamięci, spycha w cień ten nieprzebrany tłum ofiar, czyniąc z nich nieważnych, drugorzędnych uczestników wydarzeń. Tymczasem cała istota tego, co zdarzyło się w Warszawie latem 1944, to właśnie śmierć 175 tysięcy (bądź nawet większej liczby) warszawian. Powstanie, walka, owszem, to ważna rzecz, lecz pamięć należy się przede wszystkim ofiarom. Tymczasem mówi się o nich mało i półgębkiem, a powstańcom składa się wyłącznie hołdy, nie zadając niewygodnych pytań. Niestety w wolnej Polsce uczciwa rozmowa o warszawskich powstaniach została stłumiona przez nową propagandę, gloryfikującą walkę i bagatelizującą tragedię ludności cywilnej. Jednocześnie niezdrowa „konkurencja” obu powstań sprzyjała zakłamywaniu ich sensu i znaczenia – w ramach nieprzyjaznych porównań i dogmatycznej gloryfikacji powstańców. Powstanie w getcie było zrywem skazanych na śmierć, a jego sens był wyłącznie taki, aby zginąć w walce. Żadnego sensu militarnego jednakże nie miało. Było bohaterskie, lecz straceńcze. Co więcej, powstańcy należeli do dwóch organizacji, które za sobą nie przepadały. Ten konflikt kładł się cieniem na pamięci powstania 1943 roku. Dodatkowo nie sprzyjało jej kultywowaniu stanowisko pionierów państwa Izrael, którzy nie chcieli, aby nowe państwo było postrzegane jako coś w rodzaju „nagrody za Holokaust”. Bo takiej retoryki używali w owych czasach antysemici. Jeśli zaś chodzi o powstanie warszawskie roku 1944, to wiadomo było od samego początku, że rachuby na zwycięstwo (zakładające współpracę z Armią Czerwoną) były raczej iluzoryczne, za to ryzyko straszliwej zemsty ze strony Niemców bardzo duże. Dlatego zawsze próbowano przedstawiać sens powstania w podobny sposób, jak w przypadku powstania w getcie, mówiąc, że była to walka o godność. Tyle, że ani powstańcy, ani tym bardziej cywile nie mieli powodu zakładać, że wkrótce zostaną zabici tak czy inaczej, niezależnie od tego, czy powstanie wybuchnie, czy nie. Dlatego też dodaje się jeszcze argument z „nieuchronności”: ludności Warszawy nic już by nie powstrzymało przed chwyceniem za broń. Cóż, pewnie wielu by za tę broń chwyciło, lecz z pewnością zasięg akcji powstańczej, a w konsekwencji zakres niemieckiej zemsty byłby inny, gdyby generałowie powstania nie zorganizowali i nie ogłosili. A konsekwencje tej decyzji były straszliwe. Gdyby nie powstanie warszawskie zapewne ocalałoby życie ok. 175 tys. ludzi, pomordowanych przez Niemców w Rzezi Woli (której 80 rocznica przypada właśnie w tych dniach) i innych aktach ludobójstwa. Oznacza to niepojęty ciężar moralnej odpowiedzialności spoczywający na barkach generałów, a także zwykłych powstańców.
Sąd Rejonowy w Płocku, po burzliwym procesie, uniewinnił oskarżone Joannę Gzyrę-Iskandar, Elżbietę Podleśną i Annę Prus, które w reakcji na homofobiczną dekorację Grobu Pańskiego (wiosną 2019 r.) w płockim kościele św. Dominika rozlepiały wokół tego kościoła naklejki z wizerunkiem Matki Boskiej i Dzieciątka Jezus w tęczowej aureoli. Panie wysłuchały wyroku płacząc ze wzruszenia. Bo wygrała normalność i prawo, a przegrała homofobiczna agresja i fanatyzm religijny.Wyrok płockiego sądu, wydany przez sędzię Agnieszkę Warchoł, jest przełomowy. Zwłaszcza w czasach, gdy sądy podlegają brutalnej presji politycznej, a każdy niepokorny sędzia musi się liczyć z represjami. Słowa sędzi Warchoł brzmią w tych warunkach jak wyzwanie rzucone klerykalno-nacjonalistycznej, autorytarnej władzy przez obrończynię prawa i fundamentalnych zasad ustroju państwa oraz moralności publicznej.Ponad półgodzinne ustne uzasadnienie wyroku, jakie przestawiła sędzia Warchoł, przejdzie do historii polskiego wymiaru sprawiedliwości w czasach pogardy dla prawa. Prostym i dobitnym językiem sędzia wyjaśniła wszystkie pułapki językowe i emocjonalne, które czyhają na każdego, kto wyobraża sobie, że dowolna trawestacja symboliki czy ikonografii katolickiej jest niebezpiecznym zamachem na porządek społeczny i naruszeniem jakiegoś niby to świętego prawa Kościoła do nietykalności i czci. Każdy katolik spodziewający się wyroku skazującego w tej sprawie – jeśli tylko ma w sobie odrobinę uczciwości intelektualnej – zmieni zdanie po wysłuchaniu uzasadnienia wyroku sędzi Warchoł. Niestety, to nie ludzie uczciwi mają z tą sprawą do czynienia. Ataki na sędzię już się zaczęły, a apelacja jest właściwie pewna. Sprawa będzie miała dalszy ciąg.Istota uzasadnienia wyroku tkwi w tym, że – jak wskazał sąd – oskarżone nie miały zamiaru obrazić uczuć katolików, albowiem ich zamiar był zupełnie inny: sprzeciwić się dyskryminującemu stosunkowi niektórych duchownych do osób LGBT. Oskarżone nie miały też zamiaru obrażać wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej. Tymczasem obraza uczuć religijnych musi być, jak stwierdza wyrok Sądu Najwyższego z dnia 7.05.2008 roku, działaniem zamierzonym, mającym na celu obrażenie wierzących lub znieważenie przedmiotu czci religijnej. Co więcej, obraźliwy charakter działania sprawcy musi być uznawany za takowy przez ogół wyznawców, a nie tylko pojedyncze osoby. Prawo chroni tu bowiem wspólnotę religijną (przed ewentualną dyskryminacją), a pochodnie jednostkę przed odczuwaniem poniżenia. Ponadto w uzasadnieniu wyroku sędzia podkreśliła, że choć forma protestu być może przekracza granice dobrego smaku, to jednak sam protest nie był żadnym wulgarnym ekscesem, lecz sposobem zabrania głosu w ważnej kwestii i ważnym interesie publicznym, jakim jest obrona osób LGBT przez dyskryminacją.Sędzia powołała się na liczne pisma, jakie otrzymała od katechetów, a nawet księży, mówiące o tym, że nie wizerunek Matki Boskiej w tęczowej aureoli nie obraża ich uczyć ani też, w ich pojęciu, nie znieważa samej osoby świętej. Ich zdaniem taki wizerunek ma „dać do myślenia, że osoby nieheteronomatywne mają prawo należeć do wspólnoty Kościoła”. Widać z tego, że warto pisać listy do sądów. Swoją drogą sędzia Warchoł mocno mnie zaskoczyła kilkakrotnie powołując się na katechizm i doktryny katolickie. To niepotrzebne dowartościowywanie zupełnie nieistotnych z prawnego punktu widzenia dokumentów. Dla oceny czynu oskarżonych poglądy panów biskupów na osoby LGBT doprawdy nie mają znaczenia. Liczą się fakty, a faktem jest, że w kościele św. Dominika w Płocku obrażano te osoby, co wzbudziło ich słuszny sprzeciw.Moim zdaniem, oskarżyciele przegrali sprawę jeszcze z innych powodów, o których nie wspomniano w uzasadnieniu wyroku. Po pierwsze tęczowe aureole od stuleci istnieją w ikonografii katolickiej, łącznie z wizerunkami Matki Boskiej. I nic się nie da z tym zrobić. Gdyby tęcza obrażała i znieważała – trzeba by za obraźliwe uznać rozliczne dzieła sztuki sakralnej; fakt, że w tym przypadku tęcza była „cytowaniem” flagi nie ma tu większego znaczenia, bo flaga LGBT sama w sobie jest cytatem biblijnego symbolu. Po drugie – i ważniejsze – działanie aktywistek miało charakter polemiki wewnątrzkościelnej. To był protest katoliczek przeciwko homofobii w ich Kościele. Ta intencja jest zupełnie jasna w świetle wielu wypowiedzi autorek akcji, które pragną, aby ich Kościół, podobnie jak ma to miejsce w innych krajach, otworzył się na osoby LGBT, zaprzestając ich poniżania i dyskryminowania. W spory wewnątrzreligijne sądy powszechne ingerować wszelako nie mogą.Nie jestem katolikiem i nie widzę żadnego powodu, aby namawiać Kościół katolicki do zmiany stanowiska w jakiejkolwiek sprawie. Interesuje mnie wyłącznie odpowiedzialność karna przestępców w sutannach, a nie ich poglądy. Znam jednakże tyle o ile katolicyzm i jego kulturowy kontekst. Nie wydaje mi się, aby w zwalczaniu homofobii można było liczyć na poparcie św. Marii. Jeśli faktycznie żyła przed dwoma tysiącami lat w Izraelu taka osoba, matka natchnionego kaznodziei, a więc zapewne bardzo pobożna Żydówka, to z wielkim prawdopodobieństwem można przyjąć, że jej stosunek do homoseksualności nie różnił się specjalnie od tego, z jakim obnoszą się polscy biskupi. Nie ma więc co liczyć na jej wstawiennictwo w tej materii. Jednak dla publicznego i państwowego wymiaru sprawy nie ma to (na szczęście) żadnego znaczenia. Generalnie: brawo sędzia Warchoł!
„Obywatelski” projekt jest nim tylko z nazwy – stoi za nim Ordo Iuris, Chrześcijański Kongres Społeczny Marka Jurka oraz najbardziej zapiekła i radykalna część Kościoła katolickiego, zaś partia rządząca gorliwie i uniżenie ów legislacyjny zamach stanu wspiera. Wspiera i najpewniej doprowadzi do jego realizacji. Należy się podziewać, że ustawa zostanie przegłosowana i wejdzie w życie, a jej najważniejszy cel, czyli wypowiedzenie konwencji stambulskiej dostanie zrealizowany. Tym samym staniemy się jedynym krajem formalnie należącym do Zachodu, który wycofuje się z rozwiązań prawnych na rzecz bezpieczeństwa kobiet i osób LGBT. I jakby tej hańby jeszcze było mało, ministerstwo sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry wysmażyło epistołę do partnerów w Czechach, Słowacji, Słowenii i Chorwacji o podjęcie kroków w celu wypowiedzenia konwencji stambulskiej.Na miejsce obowiązującej w 45 krajach konwencji stambulskiej (konwencja Rady Europy z 2011 r. o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy domowej), chroniącej kobiety i dzieci przed przemocą, wynikającą między innymi z patriarchalnych tradycji kulturowych, Ordo Iuris chciałby widzieć swoją „Konwencję praw rodziny”, sankcjonującą katolicką doktrynę o sprawach płci. Zakazuje się tam nie tylko aborcji, lecz również edukacji seksualnej, a ponadto piętnuje się „mentalność przeciwną poczęciu nowego życia”. To ostatnie, zagadkowe sformułowanie, oznacza chyba, że prawnicy z Ordo Iuris uprawiają seks bez zabezpieczeń. Cóż, stać ich na dzieci i nianie.Konwencja stambulska jest zachowawcza – ledwie wspomina o „niestereotypowych rolach społeczno-kulturowych” kobiet i mężczyzn, a jeśli chodzi o kwestię gender, to zaledwie zawiera definicję płci społeczno-kulturowej i wymienia orientację psychoseksualną pośród innych atrybutów człowieka, które nigdy nie powinny być przyczyną dyskryminacji (podobnie jak pochodzenie etniczne i rasa). Cel dokumentu jest też całkiem oczywisty – skłonić państwa-sygnatariuszy, czyli członków Rady Europy, do przeciwdziałania przemocy domowej, gwałtom w rodzinie, wymuszaniu małżeństw i innym odrażającym, przemocowym praktykom. Trzeba być naprawdę zapiekłym mizoginem, aby mieć coś przeciwko temu dokumentowi. Nienawiść katolicka wynika po prostu z faktu, że konwencja stambulska co do zasady jest wytworem kultury liberalnej, posługuje się językiem przyjętym w świeckiej przestrzeni państw liberalnej demokracji i ma treść etyczną, łamiąc tym samym monopol Kościoła na moralizowanie. Poza tym, co tu dużo gadać, zakaz bicia kobiet nie może podobać się tym, którzy zawsze patrzyli na przemoc domową przez palce. Katolik miał ważniejsze rzeczy do opowiadania na spowiedzi, a teraz ktoś chce odwracać priorytety. Od ustalania tego, co jest większym, a co mniejszym grzechem jest Kościół. Zrozumiano?Fanatyzm katolicki ma różne oblicza i przechodzi przez różne fazy. Jedno się jednakże nie zmienia: obsesyjne myśli fanatyków krążą wokół seksu. Przez całe XIX i większość XX stulecia Kościół miał kompletnego bzika na punkcie masturbacji. Gdy to się zrobiło śmieszne, a za to wymyślono pigułkę antykoncepcyjną, rzucił się na antykoncepcję. Gdy i ta sprawa okazała się przegrana, skierował swą chorą wyobraźnię ku aborcji, dręcząc świat swoimi obsesjami na tym punkcie. Jednakże spośród wszystkich pobudzających kapłańskie emocje spraw płci, jedna ma znaczenie szczególne. Ha! Nie uwierzycie, co to jest. Ano okazuje się, że już w najwcześniejszym chrześcijaństwie panował (odziedziczony prawdopodobnie po Persach i Żydach) lęk przed mężczyzną przebranym za kobietę. Św. Augustyn zastanawiając się, co jest największą zbrodnią, uznał, że jest nią właśnie to: gdy mężczyzna przebiera się w damskie stroje. Jakaś niepojęta trwoga ogarnia katolików na widok męsko-żeńskiego dziwoląga. Wskutek ciężkiego dysonansu poznawczego dostają pomieszania zmysłów, a kto wie, czy nie erekcji. Ale tego nie jestem pewien – nigdy nie byłem tak blisko z katolikiem.
Gest ten, praktykowany na stadionach bardzo szeroko w ramach akcji Black Lives Matter zainicjował działacz antyrasistowski i zawodnik z San Francisco Colin Kapearnick. Ostatecznie Polacy nie uklękli, lecz podobnie jak wcześniej Czesi stanęli z palcami skierowanymi na specjalne naszywki z napisem „Respect”, czyli „szacunek”. O ile mogłem się zorientować, w powszechnym przekonaniu było to dobre rozwiązanie. Sam również przychylam się do tej opinii. Klęczący na murawie Polacy wyglądaliby dziwnie i nieautentycznie. Nie ma u nas ani tradycji, ani takiej emocji, która mogłaby uczynić tak wymowny gest, jak przyklęk, spontanicznym i wiarygodnym. Wybrano gest alternatywny, bardziej stosowny w naszej kulturze. Nie mogę się jednak zgodzić z oświadczeniem PZPN, w którym czytamy, że piłkarze „zajęli neutralne i apolityczne stanowisko wobec inicjatywy Black Live Matter”. Wobec całego ruchu, czy wobec inicjatywy, jaką jest poprzedzanie meczów klękaniem? To nie jest jasne. I nie jest jasne, o co chodzi z tą apolitycznością. Sprawa rasizmu nie jest polityczna, lecz etyczna. PZPN nie powinien manifestować rezerwy wobec działań antyrasistowskich i stygmatyzować ich „politycznością”, która na gruncie polskim jest niemalże czymś niegodziwym. Można powiedzieć, że PZPN powiedział o jedno słowo za dużo.Śmierć George`a Floyda, zamordowanego przez policjanta, otworzyła nowy, miejmy nadzieję, że ostatni rozdział w historii walki z rasizmem w USA. Black Lives Matter to bardzo ważna akcja i nikt nie powinien się od niej odcinać, jeśli jest człowiekiem dobrej woli. Nie odcinać się a uczestniczyć to jednak dwie różne rzeczy. Polacy nie mają powodu aktywnie się w nią włączać, bo po prostu prześladowania i dyskryminacja czarnoskórych obywateli przez państwo i jego służby siłowe to w ogóle nie jest polski problem. Z pewnością istnieje w Polsce rasizm i osoby czarnoskóre doznają wielu przykrości, a nawet napaści, lecz nie ze strony policji ani organów państwa. Zresztą takich osób jest w naszym kraju bardzo niewiele. W tym sensie sprawa nas nie dotyczy. A udawanie, że dotyczy nas tak samo – mianowicie tytułem solidarności – jest hipokryzją. Solidarność to jedno, a podzielanie wspólnego problemu to drugie. Gesty solidarności muszą mieć inną formę niż walka tych, z którymi się w ich walce solidaryzujemy. Kapearnick potrafił siedzieć przy odgrywaniu hymnu USA. Czy nasi zawodnicy mają go naśladować?Klęczenie w geście solidarności to byłoby za dużo. Co więcej – zauważmy raz jeszcze – przyklęk byłby kulturowo nieadekwatny do sytuacji i niezrozumiały. Gest ten znaczy w różnych kulturach różne rzeczy i różne wzbudza uczucia. W Polsce wiąże się z kontekstem przysięgi, bądź modlitwy. Klęczy się przed Bogiem (na przykład w świątyni), przed zwierzchnikiem, któremu składa się przysięgę na wierność ojczyźnie oraz przed kobietą, której przysięga się miłość i wierność po grób. Takie są konteksty i nie ma ani powodu, ani specjalnych szans na to, aby ten katalog rozszerzać. Anglosaski przyklęk może się bardziej kojarzyć z historycznym znakiem szacunku wasala (rycerza) wobec swego seniora (księcia) i dlatego Anglicy i Amerykanie łatwiej mogą ten gest połączyć z szacunkiem (w odróżnieniu od czci oraz świętości przysięgi, z którą klęczenie kojarzą mieszkańcy Europy Wschodniej).Polska drużyna wybrała dobre rozwiązanie. Wymagało ono pewnej odwagi. Nie włączenie się w główny nurt, odmowa pełnego uczestnictwa w pewnym rytuale społecznym wiąże się z kosztami. W tym wypadku takim kosztem może być zarzut skrywanej niechęci do akcji antydyskryminacyjnej, a w konsekwencji zarzut tolerowania rasizmu bądź jego lekceważenia. Byłoby to całkowicie nieuprawnione. Nie można sobie nawet wyobrazić, żeby polscy sportowcy akceptowali rasizm. Niestety, przed zarzutami uchronić się jest trudno a presja społeczna wywierana przez liderów opinii, pragnących narzucać ton i rytm ruchowi postępu przybiera czasami rozmiary moralnego szantażu. Od czego jednak odwaga cywilna, żeby się mu nie poddawać? I właśnie taką odwagą sportowcy się wykazali. Mam nadzieję, że w przyszłości również się nią wykażą – dajmy na to, protestując przeciwko antysemityzmowi stadionowemu, który jest w Polsce plagą. Ale to pewnie jeszcze nie dziś i nie jutro.
Jako że byliśmy społeczeństwem w dużej mierze jeszcze rolniczym, lecz jednocześnie silnie się urbanizującym, władze w szczególności uważały za rzecz piękną, aby co pewien czas wracać do korzeni i okazywać szacunek rolnikom poprzez pomaganie im w żniwach i wykopkach. Nikogo to specjalnie nie dziwiło ani nie oburzało, bo przecież zawsze było czymś normalnym, że na czas żniw ludzie jechali do krewnych na wsi, aby im pomóc, a dzieci pracujące w polu wydawały się tak samo na miejscu, jak w szkolnych ławach. Ba, na wsi nierzadko usprawiedliwiano nieobecność dzieci, które we wrześniu albo wiosną były pilnie potrzebne rodzicom przy pracach rolnych.Sam nieraz byłem ze szkołą na wykopkach, a „czyn społeczny” za późnego Gierka, gdy miałem lat 12 albo 13, też mi się przydarzył. Dzieci pracowały dla partii, dla rodziców, dla proboszcza. Zwykle za miskę zupy, a czasem dla paru groszy. Ja też, jako nastolatek, jak tylko mogłem, starałem się coś zarobić. A to sąsiadce pomogłem w ogrodzie, a to pohandlowałem czymś tam na bazarze. Nikomu nie przyszło do głowy, że to może być niewłaściwe lub szkodliwe. Sam też nie uważałem, abym był ofiarą wyzysku. Owszem, zarabiałem na tym wszystkim grosze, lecz i tak byłem zadowolony. Jako piętnastolatek miałem kilka razy więcej pieniędzy niż skąpe kieszonkowe od ojca. Ojca, który jako profesor i człowiek zamożny, bardzo był zadowolony z tego, że obcuję z klasą robotniczą i uczę się samodzielności. A jak kto nie wie, co znaczy dla szesnastolatka zaprosić dziewczynę na lody i zapłacić zarobionymi samodzielnie pieniędzmi, to… się już nie dowie.No i może stary prof. Hartman w ogólności miał rację, lecz nie wziął pod uwagę tego, że pracując i handlując, uczę się jednocześnie małego cwaniactwa, które nieraz towarzyszy nieuregulowanej pracy na czarno, a przede wszystkim przyzwyczajam się do tego, że taka właśnie nielegalna praca jest w porządku. Niby więc taki sprytny, a jednocześnie w dłuższej perspektywie – podatny za wyzysk. I faktycznie – wiele w późniejszych latach pracowałem bez umowy, zarówno w Polsce, jak zagranicą. Moja świadomość, że tak nie wolno, była niemalże żadna. Wystarczało mi, że dostaję gotówkę.Redaktor Gozdyra wykazała się brakiem czujności i zareagowała spontanicznie. Pokazała w ten sposób, jakie mamy pierwsze skojarzenia z pracą nieletnich. Niech pracują, bo to ich uczy życia, uczy sumienności i odpowiedzialności, a ponadto pozwala coś zarobić i kupić sobie jakieś wymarzone przedmioty. Niestety, sprawa ma się inaczej i nie bez przyczyny prawo dopuszcza pracę młodzieży (od lat 15) w bardzo niewielkim wymiarze godzin i pod surowymi warunkami. Ba, cała historia walki o prawa pracownicze zaczęła się właśnie od wywalczenia przez socjalistów limitów pracy dla dzieci. Wówczas, w połowie XIX wieku chodziło o to, żeby nie zatrudniać dzieci poniżej 9 lat i nie kazać im pracować więcej niż 9 godzin dziennie…Sprawa pracy dzieci była i pozostaje newralgiczna. Można wręcz powiedzieć, że spadek zatrudnienia młodocianych jest miarą postępu społecznego i cywilizacyjnego. W biednych krajach pracuje większość dzieci, a w bogatych bardzo niewiele. Pracują te, które muszą i te, które bardzo chcą.Praca dzieci w szczególny sposób narażona jest na wyzysk, bo dzieciom trudniej się przed nim bronić. Wszyscy wiemy o szwalniach w Bangladeszu… A przecież niedawno jeszcze takie szwalnie były w Łodzi. Zdecydowanie trzeba pracodawcom zatrudniającym dzieci patrzeć na ręce. Miejsce dzieci jest przede wszystkim w szkole – praca zarobkowa odbiera im dzieciństwo i upośledza ich edukację. Za szybko dorośleją, ze szkodą dla swojego rozwoju. Mogą też niefrasobliwie i w sposób ryzykowny wydawać zarobione pieniądze. Dlatego w krajach rozwiniętych jeśli dzieci w ogóle już pracują, to najczęściej ucząc się zawodu. Nauka zawodu, połączona z pracą, w niektórych przypadkach zwiększa szanse życiowe dziecka, choć pewnie wolelibyśmy, żeby świat był inny i wszystkie dzieci szły do liceów, a potem na studia. Ale jest jaki jest. I dobrze, że dzieci z biednych domów, dzieci bite i podatne na demoralizację, mogą znaleźć dla siebie jakiś azyl, miejsce, gdzie będą dobrze traktowane, nauczą się jakiegoś zawodu i zdobędą samodzielność.W ten sposób myśleli społecznicy zakładający w okresie międzywojennym w różnych krajach organizacje pracy i nauki dla młodzieży. Przed wojną były takie również w Polsce – endeckie, socjalistyczne i syjonistyczne. A za PRL były Ochotnicze Hufce Pracy. I tu niespodzianka: OHP przetrwały komunę i nadal funkcjonują, organizując pracę i naukę nastolatków z biednych bądź „niewydolnych wychowawczo” (to oficjalny termin) rodzin. I, jeśli o mnie chodzi, to wolę, aby dzieci pracowały zgodnie z przepisami i pod nadzorem wychowawców, pilnujących, by nie zostały skrzywdzone, niż żeby szukały sobie zajęcia przez Twitter.
Zmarnowano też okazję do zorganizowania porządnej debaty sejmowej nad Funduszem Odbudowy. Niewykluczone, że można by było wymusić na PiS odmrożenie projektu ustawy o Agencji Spójności i Rozwoju, która to instytucja mogłaby przypilnować, aby PiS nie rozkradł unijnych pieniędzy i nie wydał ich głównie w regionach, w których ma wyborców. Przede wszystkim jednak trzeba było rozmawiać z Komisją Europejską na temat mechanizmów kontroli wydatkowania pieniędzy z Funduszu Odbudowy. Bo wcale nie jest jeszcze przesądzone, jak ta kontrola będzie wyglądać.Współpraca całej opozycji pokazałaby społeczeństwu, że PiS nie jest „bezalternatywny” i że utworzenie innego rządu jest możliwe. A poza tym, już sam fakt, że opozycja trzymałaby w rękach karty w czasie kryzysu politycznego i sama decydowała o jego zakończeniu, znacząco osłabiłby Kaczyńskiego, przybliżając jego upadek. Ale wyszło jak zwykle. Zwyciężyły partykularne ambicje, próżność i naiwność. Polityka w Polsce wciąż jest amatorska i „koleżeńska”. Prawie nikt nie traktuje jej poważnie. Obalenie rządu, które powinno być naczelnym hasłem opozycji od 2015 roku, dopiero teraz zostało jasno postawione jako cel. Podobnie gdy chodzi o regularną współpracę ugrupowań opozycyjnych. Już w 2015 roku KOD próbował przekonać partie do systematycznej współpracy i stworzenia ciała (sekretariatu, komitetu porozumiewawczego), który stałby się dla niej oficjalnym forum. Tak aby ta współpraca była sformalizowana i wiarygodna dla opinii publicznej. Ale nie – liderzy woleli swoje smsy i spotkanka w sejmowych gabinetach. Dopiero teraz zaczynają dojrzewać do poważniejszych rozmów. Ledwie coś drgnęło, a tu masz babo placek – Lewica się wyłamała i znów cofnęliśmy się o dwa lata wstecz. A mogły być wcześniejsze wybory…Jak można za plecami koleżanek i kolegów z PO dogadywać się z Morawieckim i Kaczyńskim? O co chodzi? Może o to, że „ludzie docenią”? Elektorat lewicy z pewnością nie doceni wysługiwania się PiS, a elektorat zwany socjalnym nie opuści PiS dlatego, że lewica łaskawie zgodziła się głosować za czymś tak oczywistym, jak Fundusz Odbudowy. Bo w to, że Lewica „coś załatwiła”, to nawet dzieci nie uwierzą, a co dopiero wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego. Że część pieniędzy PiS przeznaczy na mieszkania i szpitale? Pewnie, że przeznaczy. A jeśli Czarzasty wyobraża sobie, że Kaczyński nagle dotrzyma jakiejś tam umowy z jakąś tam Lewicą, to chyba to chyba to nie jest Czarzasty, którego znam. Bo ten, którego znam nie jest politycznym żółtodziobem. Pięć minut po głosowaniu, nikt w PiS nie będzie już pamiętał, o czym tam popiskiwał na „rokowaniach” Czarzasty z Zandbergiem. Zapamiętają za to świetnie, że w opozycji nie ma ani jedności, ani lojalności, a Lewica ma w sobie ten zdradziecki „genik”, dzięki któremu jeszcze nieraz będzie można coś ugrać. Gdyby Ziobro znów brykał, to można go postraszyć Czarzastym. No kto by pomyślał… Tak czy inaczej, Kaczyński wyszedł z całej sytuacji wzmocniony. A mogło być inaczej. Brawo Lewico!Rokowania Lewicy z PiS to dziecinada, choć mogę sobie wyobrazić, że uczestnicy tych bardzo tajnych rozmów mogli w swej próżności ulec chwilowej iluzji „sprawczości”. Spuśćmy na to zasłonę miłosierdzia. Trudniej jednakże wybaczyć nielojalność względem Koalicji Obywatelskiej. Wspólna polityka całej opozycji to bezwzględny warunek sukcesu w tej nadzwyczajnej sytuacji. Wprawdzie tak czy inaczej Fundusz Odbudowy musi być przyjęty, więc nie ma mowy o żadnym „szantażu”, lecz można było zrobić wiele, aby te wielkie pieniądze nie stały się funduszem wyborczym PiS. Było kilka wariantów. Ten najambitniejszy, czyli obalenie rządu z pomocą Gowina, był trudny do realizacji, lecz warto było spróbować – choćby po to, aby przetestować Gowina oraz determinację opozycji. Okazja została zmarnowana – i to już po raz drugi, bo w czasie kryzysu z antyaborcyjnym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, gdy steki tysięcy ludzi wyszły na ulice, taka szansa była również.