Hartman: Ochotnicze Hufce Pracy czy Twitter?
Jako że byliśmy społeczeństwem w dużej mierze jeszcze rolniczym, lecz jednocześnie silnie się urbanizującym, władze w szczególności uważały za rzecz piękną, aby co pewien czas wracać do korzeni i okazywać szacunek rolnikom poprzez pomaganie im w żniwach i wykopkach. Nikogo to specjalnie nie dziwiło ani nie oburzało, bo przecież zawsze było czymś normalnym, że na czas żniw ludzie jechali do krewnych na wsi, aby im pomóc, a dzieci pracujące w polu wydawały się tak samo na miejscu, jak w szkolnych ławach. Ba, na wsi nierzadko usprawiedliwiano nieobecność dzieci, które we wrześniu albo wiosną były pilnie potrzebne rodzicom przy pracach rolnych.
Sam nieraz byłem ze szkołą na wykopkach, a „czyn społeczny” za późnego Gierka, gdy miałem lat 12 albo 13, też mi się przydarzył. Dzieci pracowały dla partii, dla rodziców, dla proboszcza. Zwykle za miskę zupy, a czasem dla paru groszy. Ja też, jako nastolatek, jak tylko mogłem, starałem się coś zarobić. A to sąsiadce pomogłem w ogrodzie, a to pohandlowałem czymś tam na bazarze. Nikomu nie przyszło do głowy, że to może być niewłaściwe lub szkodliwe. Sam też nie uważałem, abym był ofiarą wyzysku. Owszem, zarabiałem na tym wszystkim grosze, lecz i tak byłem zadowolony. Jako piętnastolatek miałem kilka razy więcej pieniędzy niż skąpe kieszonkowe od ojca. Ojca, który jako profesor i człowiek zamożny, bardzo był zadowolony z tego, że obcuję z klasą robotniczą i uczę się samodzielności. A jak kto nie wie, co znaczy dla szesnastolatka zaprosić dziewczynę na lody i zapłacić zarobionymi samodzielnie pieniędzmi, to… się już nie dowie.
No i może stary prof. Hartman w ogólności miał rację, lecz nie wziął pod uwagę tego, że pracując i handlując, uczę się jednocześnie małego cwaniactwa, które nieraz towarzyszy nieuregulowanej pracy na czarno, a przede wszystkim przyzwyczajam się do tego, że taka właśnie nielegalna praca jest w porządku. Niby więc taki sprytny, a jednocześnie w dłuższej perspektywie – podatny za wyzysk. I faktycznie – wiele w późniejszych latach pracowałem bez umowy, zarówno w Polsce, jak zagranicą. Moja świadomość, że tak nie wolno, była niemalże żadna. Wystarczało mi, że dostaję gotówkę.
Redaktor Gozdyra wykazała się brakiem czujności i zareagowała spontanicznie. Pokazała w ten sposób, jakie mamy pierwsze skojarzenia z pracą nieletnich. Niech pracują, bo to ich uczy życia, uczy sumienności i odpowiedzialności, a ponadto pozwala coś zarobić i kupić sobie jakieś wymarzone przedmioty. Niestety, sprawa ma się inaczej i nie bez przyczyny prawo dopuszcza pracę młodzieży (od lat 15) w bardzo niewielkim wymiarze godzin i pod surowymi warunkami. Ba, cała historia walki o prawa pracownicze zaczęła się właśnie od wywalczenia przez socjalistów limitów pracy dla dzieci. Wówczas, w połowie XIX wieku chodziło o to, żeby nie zatrudniać dzieci poniżej 9 lat i nie kazać im pracować więcej niż 9 godzin dziennie…
Sprawa pracy dzieci była i pozostaje newralgiczna. Można wręcz powiedzieć, że spadek zatrudnienia młodocianych jest miarą postępu społecznego i cywilizacyjnego. W biednych krajach pracuje większość dzieci, a w bogatych bardzo niewiele. Pracują te, które muszą i te, które bardzo chcą.
Praca dzieci w szczególny sposób narażona jest na wyzysk, bo dzieciom trudniej się przed nim bronić. Wszyscy wiemy o szwalniach w Bangladeszu… A przecież niedawno jeszcze takie szwalnie były w Łodzi. Zdecydowanie trzeba pracodawcom zatrudniającym dzieci patrzeć na ręce. Miejsce dzieci jest przede wszystkim w szkole – praca zarobkowa odbiera im dzieciństwo i upośledza ich edukację. Za szybko dorośleją, ze szkodą dla swojego rozwoju. Mogą też niefrasobliwie i w sposób ryzykowny wydawać zarobione pieniądze. Dlatego w krajach rozwiniętych jeśli dzieci w ogóle już pracują, to najczęściej ucząc się zawodu. Nauka zawodu, połączona z pracą, w niektórych przypadkach zwiększa szanse życiowe dziecka, choć pewnie wolelibyśmy, żeby świat był inny i wszystkie dzieci szły do liceów, a potem na studia. Ale jest jaki jest. I dobrze, że dzieci z biednych domów, dzieci bite i podatne na demoralizację, mogą znaleźć dla siebie jakiś azyl, miejsce, gdzie będą dobrze traktowane, nauczą się jakiegoś zawodu i zdobędą samodzielność.
W ten sposób myśleli społecznicy zakładający w okresie międzywojennym w różnych krajach organizacje pracy i nauki dla młodzieży. Przed wojną były takie również w Polsce – endeckie, socjalistyczne i syjonistyczne. A za PRL były Ochotnicze Hufce Pracy. I tu niespodzianka: OHP przetrwały komunę i nadal funkcjonują, organizując pracę i naukę nastolatków z biednych bądź „niewydolnych wychowawczo” (to oficjalny termin) rodzin. I, jeśli o mnie chodzi, to wolę, aby dzieci pracowały zgodnie z przepisami i pod nadzorem wychowawców, pilnujących, by nie zostały skrzywdzone, niż żeby szukały sobie zajęcia przez Twitter.