Jak wygląda życie w domu dziecka? Ewa Nowicka: Zrozumiałam, jakie miałam szczęście
Alan Wysocki: Jak wyglądało twoje życie, zanim trafiłaś do domu dziecka?
Alan Wysocki: Ile miałaś lat, kiedy trafiłaś do pogotowia opiekuńczego?
Wobec każdego z nas stosowano przemoc fizyczną i psychiczną. W końcu moja mama wzięła rozwód i wtedy zaczęło się dziać najgorzej. My wtedy też wchodziliśmy w okres dorastania, buntowania się. Ale każde dziecko w wieku 13 czy 14 lat przechodzi pierwsze wagary.
Wystarczyło poświęcić nam uwagę, być przy nas, przytulać nas. W moim domu nigdy nikt mnie nie przytulił. Temat miłości był tematem tabu. Nigdy nie usłyszałam od rodziców, że mnie kochają. Zanim trafiłam do placówki, byłam dzieckiem, które bało się wyrażać własne opinie. Uważałam, że to, co myślę jest nieważne.
Koniec mojej historii rodzinnej miał miejsce w trakcie wizyty kuratorki, która była nam przyznana od rozwodu. To było jakieś 11 lub 12 lat temu. W końcu mama powiedziała, że mnie nie chce. Kazała zabrać mnie do domu dziecka. W ciągu miesiąca, może dwóch trafiłam najpierw do pogotowia opiekuńczego w Białymstoku.
Alan Wysocki: Trafiłaś z deszczu pod rynnę? Od przemocowego ojca do przemocowej mamy?
Ewa Nowicka: Wczesne dzieciństwo spędziłam w domu rodzinnym. Od kiedy pamiętam, w domu było źle. Pamiętam przemoc fizyczną i psychiczną. Mój tata był alkoholikiem. Zaczął pić już w wieku 17 lat. Moja mama bardzo szybko zaszła w ciążę, później na szybko organizowano ślub. Na świat przyszło czworo dzieci, z czego ja byłam trzecia.
Mama nie zostawiała mi jedzenia, albo przynosiła przeterminowane produkty ze śmietnika. Ubrania też były wyciągane ze śmietników. W końcu zamykała przed nami część domu, albo nie dawała nam kluczy. W kuchni były cztery kromki chleba, jakieś masło. To było nasze śniadanie, drugie śniadanie, a czasem i obiad.
Po mnie do placówki trafił brat.
Ewa Nowicka: Zachowanie mojego taty łatwiej dało się wytłumaczyć. On rzadko był agresywny. Zazwyczaj pod wpływem alkoholu był wesoły, zaczepiał nas i się bawił. Nie było go często w domu. Mama zawsze była bez nałogów, a mimo to, zachowywała się w taki sposób. Większy żal mam zdecydowanie do mamy.
W naszym życiu pojawił się nowy partner mamy, z którym spędzała bardzo dużo czasu. To najbardziej się na nas odbiło. Było coraz gorzej. Do domu dziecka jako pierwsza trafiła moja starsza siostra. Ja przy mamie byłam jeszcze przez dwa lata.
Domy dziecka są tematem przemilczanym w debacie publicznej. Ewa Nowicka, która trafiła do pogotowia opiekuńczego, a później do domu dziecka mówi wprost: "Cieszę się, że trafiłam do domu dziecka. Zrozumiałam, jakie miałam szczęście".
Ewa Nowicka: 14.
Alan Wysocki: Jak to wyglądało? Po wizycie kuratorki mama powiedziała, że cię nie chcę. Co działo się później. Jakie były w tobie emocje?
Ewa Nowicka: Po pierwsze, trafiłam do miejsca, gdzie już była moja siostra. Stanowiło to znaczne ułatwienie, bo już wiedziałam, gdzie idę. Ale patrząc z perspektywy dziecka, ono nie wie, co to pogotowie opiekuńcze. Mogło wcześniej słyszeć o domu dziecka, ale pogotowie opiekuńcze to była nowość.
Nigdy nikt mi nie tłumaczył, nie mówił, co to jest pogotowie opiekuńcze, dlaczego się tam trafia. Siostra wcześniej do mnie zadzwoniła i mnie uspokajała. Czułam się w pewien sposób bezpiecznie. Patrzyłam na to, jak na coś nowego. Nie wiedziałam, z czym mogę się spotkać.
Alan Wysocki: Czy można powiedzieć, że to był dla ciebie ratunek? Wokół placówek opiekuńczych panuje taki stereotyp, że to taka ostatnia, najgorsza opcja.
Ewa Nowicka: To była moja wielka szansa od losu. Myślę, że Bóg nade mną czuwał i dał mi pomocną dłoń. Na początku było jednak ciężko, bo gdy trafiłam do pogotowia, napotkało mnie niezrozumienie. Nikt mi nie wytłumaczył, dlaczego tam trafiłam, dlaczego mama mnie nie chce, dlaczego mnie nie kocha.
Miałam depresję, cięłam się. Miałam wyrzuty sumienia, że to moja wina, że mama mnie nie chcę, że przeze mnie mnie nie kocha. W głowie dziecka nigdy nie powinny pojawić się takie myśli.
Z czasem wszystko nabrało kolorów. Kiedy wszystko sobie wytłumaczyłam, moje życie nabrało barw. Cieszę się, że trafiłam do domu dziecka. Zrozumiałam, jakie miałam szczęście, bo wciąż jest wiele dzieci z rodzin patologicznych, które nie otrzymują tej szansy. Później one powtarzają błędy rodziców. Nigdy nie są szczęśliwe.
Niestety w domach dziecka występują problemy z pomocą psychologiczną. Tej traumy nie poruszają wychowawcy. To ciemna strona domu dziecka. Nie są poruszane najważniejsze tematy. Nie buduje się dziecka od nowa. One bardzo często trafiają do nas bardzo wystraszone.
Alan Wysocki: Abstrahując od sfery emocjonalnej, jak to wyglądało ze strony technicznej? Jak wyglądało życie, zasady w pogotowiu opiekuńczym?
Ewa Nowicka: Pogotowie opiekuńcze różni się znacznie od domu dziecka. Automatycznie jesteś przydzielony do jednego pokoju. Czasami są to pokoje trzyosobowe, dwuosobowe. Raczej pojedynczych pokoi nie ma. Przydzielany jest też wychowawca. Już od pierwszego dnia wychowawca zajmuje się twoimi sprawami prawnymi, rodzinnymi, wszystkim, co dotyczy podopiecznego.
Pogotowie jest typową, dużą, grupową placówką. Była duża jadalnia, zatrudnione kucharki do gotowania posiłków. Niestety, pomiędzy posiłkami nie można było jeść. Pobudka przeważnie była o 7:00. Później śniadanie około 7:30-8:00. W ramach pogotowia działała podstawówka i gimnazjum, więc nawet nie opuszczaliśmy placówki.
Lekcje kończyły się około 14:00-15:00. Później schodziło się na "grupę". Jedliśmy obiad, po obiedzie podwieczorek - Zazwyczaj był to banan, jakieś smakołyki, batony. Dopiero o 18:00 jedliśmy kolację.
Dodatkowo po kolacji mieliśmy dyżury. Każde dziecko miało przypisane zadania na dany miesiąc. Sprzątanie łazienek, dbanie o kuchnie grupową, świetlicę. Wtedy mogliśmy też odpoczywać, spędzać razem czas, a w przypadku starszych dzieci, mogliśmy też wyjść do sklepu.
Około 22:00 już wszyscy kładli się spać.
Alan Wysocki: Ile żyłaś w takim systemie, zanim trafiłaś do domu dziecka?
Ewa Nowicka: 1,5 roku
Alan Wysocki: Przejście do domu dziecka różniło się od przyjęcia do pogotowia? Dalej czułaś się zagubiona?
Ewa Nowicka: Było troszeczkę inaczej. W domu dziecka już był mój młodszy brat. Trochę się bałam, bo decyzję o przeniesieniu mnie podjęto 2 tygodnie przed wyjazdem. Było powiedziane, że przeniosą mnie za miesiąc.
Wstałam rano i mój wychowawca zaskoczył mnie informacją, że dzisiaj przeprowadzam się do Lublina, więc pakuj swoje rzeczy. Miałam na to 30 minut. Bałam się, ponieważ każda placówka jest inna. Nie wiedziałam, jak będą mnie tam odbierać, ale w pogotowiu stałam się na tyle silna, że wiedziałam, że zawsze dam sobie radę.
Zderzenie z rzeczywistością było zaskakujące, bo placówka w Lublinie działała zupełnie inaczej. To był jeden dom, w którym było góra 15 osób (Na jednego wychowawcę - red.). Nigdy nie było wykorzystanego limitu. Nie było stałego czasu pobudki, za wyjątkiem wstawania do szkoły.
Dbano, żebyśmy zjedli śniadanie. Wychowawcy nam gotowali. Zawsze były stałe pory jedzenia, ale w każdej chwili mogliśmy sami pójść do lodówki i zrobić sobie kanapki, płatki z mlekiem. Wyglądało to, jak zwykły dom z rodziną.
Zachowano podobne czynności, jak dyżury po kolacji. Mieliśmy komputery, Xboxa. Nie było rygoru. Wszystko wyglądało jak normalny dom, a nie placówka.
Alan Wysocki: Jaki był przedział wiekowy?
Ewa Nowicka: Najmłodsze dziecko, które do nas trafiło, miało 4 lata. Najstarsza byłam ja.
Alan Wysocki: Jak wygląda autonomia dziecka w placówce? Mam na myśli możliwość wyjścia z domu, udział w dodatkowych zajęciach, czy zapisanie się na terapię?
Ewa Nowicka: Wszystko jest kwestią zaufania. Jeśli mamy wychowanka, który pije alkohol i robi coś nieodpowiedniego, to zaufanie jest ograniczone. Kontrolowane jest jego wyjście - gdzie, kiedy, godzina powrotu.
Ja sobie zasłużyłam na zaufanie. Nigdy nie robiłam nieodpowiednich rzeczy. Mogłam robić, co chcę, kiedy chcę i jak chcę. Mogłam wyjść do koleżanki, na miasto, a nawet do klubu. Kiedy zgłaszam, że idę potańczyć, nie było żadnego problemu, bo wychowawcy wiedzieli, że nie wrócę pod wpływem alkoholu.
Jeśli wychowawca ci ufa, to może pozwolić osobie pełnoletniej pójść na domówkę, do kolegi i bawić się do północy, bo wie, że wrócisz w normalnym stanie.
Nie można ograniczyć wyjścia w ciągu dnia, ale raczej wprowadzić ograniczenie, żeby wrócić do 22:00, informować, gdzie idziesz.
Alan Wysocki: Jednym ze stereotypów wokół domu dziecka jest to, że te domy są strasznie biedne. Jak wyglądała kwestia asortymentu? Mam na myśli ubrania, kosmetyki, zabawki...
Ewa Nowicka: Te domy dziecka, które widzimy gdzieś w filmach, to domy, gdzie dzieci chodzą w podartych ubraniach, bez butów, skarpet, bez niczego.
Dom dziecka stara się zapewnić nam normalne życie i dzieciństwo. Jak trafiłam jeszcze do pogotowia, to byłam przeszczęśliwa, bo mogłam pójść na zakupy. W wieku 14 lat mogłam kupić sobie pierwszą rzecz. Strasznie się cieszyłam, że mogłam mieć coś nowego.
Odnosząc się do tego, ile w domu dziecka mogłam mieć rzeczy, to przeznaczano 500 złotych na ubrania, na osobę. Jedni mogą powiedzieć, że to dużo, inni, że mało. Ciężko stwierdzić. Jeśli chce się kupować nowe ubrania, to ta kwota nie jest ogromna. To też zależy od wieku, od konkretnego artykułu.
Bardzo fajne jest wsparcie w postaci darów, ubrań, ale przez ten stereotyp ludzie często oddają ubrania uszkodzone, podarte. "Normalny" człowiek nie ubrałby tego, ale wysyła się to do domów dziecka.
Daje się cały worek ubrań, ale wiele nie nadaje się do użytku. Kwestia wsparcia dla placówek też zależy od umiejscowienia placówki. Najczęściej wspierane są placówki w dużych miastach. Te w mniejszych często są pominięte.
Na ubrania mamy 500 złotych. Mamy ograniczony asortyment, jeśli chodzi o jakieś żele pod prysznic, kremy. Dom dziecka zapewnia szczotkę do zębów, żel pod prysznic, szampon do włosów. Z darów czasami dostajemy jakieś balsamy do ciała. Dla kobiet oczywiście zapewnione są podpaski.
Alan Wysocki: Wspomniałaś, że najczarniejszą stroną domu dziecka był brak wsparcia psychologicznego. Jak to się stało, że poszłaś na terapię?
Ewa Nowicka: Kwestia psychologów i terapii to czarna magia dla domów dziecka. Tam jest jeden psycholog na 30 dzieci. On nie ma ustalonego grafiku, że z o tej i o tej godzinie z tym dzieckiem ma terapię.
Psycholog jest w placówce i dzieci mogą z nim rozmawiać, ale to nie jest narzucone. Nie ma organizowanych takich zajęć. Nie ma działania, żeby wziąć podopiecznego i pracować nad jego problemami z przeszłości.
Mój przypadek to zupełnie inna sytuacja. Sama sobie wszystko wytłumaczyłam. Nie potrzebowałam terapii. Ona zaczęła się, gdy zaczęłam chorować na depresję. Zmagam się z nią od około dwóch lat. Nie wiedziałam, jak sobie poradzić, więc zgłosiłam się po pomoc, ale poza placówką.
Alan Wysocki: Byłaś już pełnoletnia, więc mogłaś samodzielnie się zapisać. A co z nieletnimi?
Ewa Nowicka: W domu dziecka, w którym ja byłam, terapie odbywały się w jednym miejscu, jednej poradni. Pracowali w niej ludzie, którzy pracowali w domu dziecka. Dzieci czasem nie chciały iść, bo bały się, że to gdzieś wypłynie.
To w dużej mierze kwestia zaufania. Ja myślę, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zorganizowanie poradni, która byłaby niezależna, nie działająca w ramach domu dziecka. Największym problemem dla dziecka jest otworzenie się przed psychologiem w placówce.
Alan Wysocki: A jak wyglądały relacje między tobą, a innymi osobami z domu dziecka?
Ewa Nowicka: Ja kocham te dzieci. Jak wyprowadzałam się z domu dziecka, strasznie się popłakałam. Dzieci stały i mnie przytulały. Nie chciały mnie puścić. Płakały razem ze mną. Można sobie łatwo wyobrazić, jaka to była relacja.
Dzieci często do mnie dzwonią i piszą, żebym do nich przyszła, zabrała je na spacer. Traktuje je jak własne dzieci. Słucham ich, gdy opowiadają o życiu, pierwszych związkach, randkach, ocenach w szkole. To bardzo mocna więź.
Alan Wysocki: Jak wyglądał twój proces usamodzielniania się - wychodzenia z domu dziecka?
Ewa Nowicka: Sytuacja była skomplikowana, ponieważ jedna osoba w domu dziecka pogorszyła mój stan psychiczny. Czułam się w nim niekomfortowo. Czułam niepokój psychiczny, więc zdecydowałam się na opuszczenie placówki.
To nastąpiło bardzo szybko. Z dnia na dzień poinformowałam, że odchodzę. Zrobiłam to dla swojego dobra psychicznego.
Alan Wysocki: Jak odebrałaś ten etap przejściowy w postaci uzyskania pełnej niezależności?
Ewa Nowicka: Będąc w domu dziecka, już byłam bardzo samodzielna. Pracowałam, miałam odłożone pieniądze. Czułam parcie, żeby robić jak najwięcej rzeczy, żeby moje życie było dobre. Jestem po szkole gastronomicznej, więc robienie posiłków nie było dla mnie żadnym problemem.
Potrafiłam gotować, gospodarować pieniędzmi, często kupowałam własne jedzenie, więc ogarniałam kwestię podstawowych wydatków. Nie zderzyłam się tylko z takimi kwestiami jak płacenie rachunków, wynajmowanie mieszkania, podpisywania umów.
Na początku było mi ciężko, bo czułam się samotna w mieszkaniu. W domu dziecka zawsze ktoś się kręcił, przychodził, przytulał. Zawsze dzieci opowiadały, co im się wydarzyło, było dużo emocji. Nagle usiadłam w mieszkaniu i zrozumiałam, że siedzę sama. To było największym szokiem.
Alan Wysocki: Możesz dalej przychodzić do domu dziecka?
Ewa Nowicka: Tak, na szczęście mogę. Ostatnio mam mało czasu, ale staram się przychodzić przynajmniej raz na dwa tygodnie, na kilka godzin. Gramy w gry, rozmawiamy ze sobą. Na szczęście ominęło mnie ograniczenie kontaktów przez koronawirusa, bo dopiero niedawno wyszłam z placówki.
Alan Wysocki: Czyli można powiedzieć, że ten dom dziecka, to naprawdę był "dom". W sensie emocjonalnym, symbolicznym?
Ewa Nowicka: Zdecydowanie.
Byłeś świadkiem zdarzenia, które powinniśmy opisać? Napisz maila na adres [email protected] Przyjrzymy się sprawie.
Artykuły polecane przez redakcję WTV:
Źródło: WTV
Zdjęcie wyróżniające: EAST NEWS