wtv.pl > Tylko u nas > "Zwierzęta zjadały się nawzajem, żeby przeżyć". Wstrząsająca rzeczywistość polskiej branży futrzarskiej [REPORTAŻ]
Jan Kietliński
Jan Kietliński 19.03.2022 09:17

"Zwierzęta zjadały się nawzajem, żeby przeżyć". Wstrząsająca rzeczywistość polskiej branży futrzarskiej [REPORTAŻ]

Interwencja Otwartych Klatek na fermie lisów pod Krotoszynem
Stowarzyszenie Otwarte Klatki

6,37 miliona. Tyle norek przebywa aktualnie w polskich hodowlach. Większość z nich nigdy nie opuści klatek, aby zakończyć swój kilkumiesięczny żywot w rzeźni. Pozostałe będą zmuszone do jak największej liczby porodów, aż poranione i straumatyzowane staną się bezużyteczne i gotowe do odstrzału. Nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt, tak zwana “Piątka Kaczyńskiego”, miała zmienić rzeczywistość hodowli w Polsce. Nie weszła jednak w życie, a zwierzęta hodowlane zostały skazane na dalsze cierpienie. Co dalej z hodowlami zwierząt futerkowych w Polsce?

Po śmierci Jana Kulczyka, świat przekonał się jak ogromny był majątek najbogatszego polaka. Miliarder posiadał liczne nieruchomości na całym świecie, w tym ogromną rezydencję w Szwajcarii, w której nie zdążył pomieszkać przed śmiercią. Alpejska willa odkryła jednak pewien sekret, który przyprawia o ciarki na ciele. Kulczyk posiadał w niej ścianę obitą futrem norek.

- Musiałam ją czyścić kilka godzin, przy użyciu specjalnych środków - mówi była pracownica rezydencji.

- Sama myśl przyprawiała mnie o mdłości, natomiast świadomość, że na ścianie wiszą skóry tysięcy zwierząt była nie do zniesienia. Ale praca, to praca - dodaje.

Futra od zawsze były bowiem towarem luksusowym. Ich ceny potrafią osiągać setki tysięcy złotych, a posiadanie futra jeszcze całkiem niedawno było świadectwem zamożności i elitarnej pozycji. Takie podejście nadal utrzymuje się w Rosji, która przez wiele lat była największym rynkiem futrzarskim na świecie. Jednakże od ostatniej dekady, nawet tam ogromnie spada popyt na futra naturalne, a ichniejsze hodowle stają się nierentowne.

Tymczasem Polska, pomimo zwiększającej się świadomości społecznej, chce stać się globalnym centrum handlu futrami. Dlaczego? Odpowiedź leży w Chinach, które są największym importerem futer na świecie i to właśnie w nas widzą najważniejszego gracza na rynku.

>

Upadek “Piątki Kaczyńskiego”, czyli stracona nadzieja na zamknięcie polskich hodowli 

Dla większości polityków opozycji, “Piątka Kaczyńskiego” była jednym z nielicznych pomysłów PiS-u, pod którym byli gotowi się podpisać. Pojawiały się głosy, że jest to jedyny moralnie słuszny i bezinteresowny projekt partii, który ma na celu poprawę dobrostanu zwierząt w Polsce. Na czym miała polegać nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt i dlaczego nie weszła w życie?

>

Nowelizacja bardzo szybko jednak została poddana zmianom i korektom Terminy, od których miały obowiązywać zakazy ulegały wydłużeniu, a z zakazu uboju rytualnego  został wyłączony drób, w wyniku inicjatywy największego w Polsce hodowcy drobiu - firmy Cedrob. Chwilę później rozpoczęły się protesty pozostałych dotkniętych branż.

W rezultacie Senat nałożył szereg poprawek w nowelizacji. Zakaz uboju rytualnego zgodnie z nimi, miał wejść w życie dopiero 31 grudnia 2025 roku, natomiast hodowla zwierząt na futra miała zakończyć się 1 lipca 2023 r. Zmiany te do dzisiaj nie zostały rozpatrzone przez sejm, a “Piątka Kaczyńskiego” zniknęła z pola widzenia, prawdopodobnie na stałe.

Iwona Hartwich, posłanka PO, wypowiedziała się na temat Piątki Kaczyńskiego. Opowiedziała dlaczego nie weszła ona w życie:

- Nie było większości dla tej ustawy. Bardzo żałuję, że tak się stało. To byłaby jedyna ustawa posła Kaczyńskiego, pod którą bym się podpisała obiema rękami. Trzymałam za nią kciuki - mówi posłanka. 

Hartwich twierdzi, że wyborcy mogą czuć się oszukani:

- Jest wiele osób w Polsce, które liczyło na tę ustawę, a niestety PiS się z niej wycofał, tym samym oszukując swoich wyborców, co nie powinno nikogo dziwić. Rząd PiS jest niewiarygodny i to nie tylko w tej kwestii - mówi.

- Jak kradnie się pieniądze, to trzeba potem gdzieś te pieniądze zarobić. Być może właśnie tak wygląda prawda z tą ustawą i tą „Piątką dla zwierząt” pana Jarosława Kaczyńskiego - dodaje posłanka.

Po upadku “Piątki Kaczyńskiego”, hodowcy zwierząt futerkowych odetchnęli z ulgą. Terror zwierząt hodowlanych mógł trwać nadal. Jednak niewiele później branża stanęła w obliczu ogromnego kryzysu, gdy okazało się, że koronawirus atakuje norki, a te mogą przenosić go na ludzi.

Absolutnie nikt nie mógł się spodziewać, że dla polskich hodowców taki rozwój zdarzeń okaże się prawdziwym błogosławieństwem.

COVID-19 zamyka fermy zwierząt futerkowych na zachodzie. Polskie hodowle ocalone przez zaniedbania GIS?

Gdy zdiagnozowano pierwsze przypadki koronawirusa wśród norek, biznes hodowlany zadrżał. Dania, która była wówczas największym producentem futer w Europie zdecydowała się na radykalny krok, czyli odstrzelenie wszystkich norek w kraju, wstrzymując hodowlę całkowicie. Polskim producentom zaświeciły się oczy. 

- Od upadku “Piątki Kaczyńskiego” sytuacja w Europie się zmieniła. Przemysł futrzarski przestał na dobrą sprawę istnieć w Danii, która była największym producentem futer w Europie - opowiada Marta Korzeniak, działaczka i przedstawicielka mediowa Stowarzyszenia Otwarte Klatki, które zajmuje się walką z hodowlami klatkowymi w Polsce.

- Zobaczymy co tutaj się wydarzy. Jeśli Dania wznowi produkcję, może stać się znowu największą konkurencją dla Polski. Jest to wątpliwe, bo w tym momencie tam po prostu nie ma norek, a Polska została na rynku sama - dodaje działaczka.

- W tym momencie w Danii nie ma hodowli norek, ale nie ma też zakazu. Zakaz dotyczy hodowli lisów na futra, nie norek. Myślę, że każdemu polskiemu hodowcy zależy, żeby hodowla nie została w Danii wznowiona - komentuje.

Marta Korzeniak zwraca uwagę na to, że polskie hodowle były testowane zbyt późno pod kątem koronawirusa. Oznacza to, że wiele norek ubitych na futra mogło być chorych:

- W Polsce na fermach futrzarskich również były przeprowadzone badania pod kątem koronawirusa. Jest to ciekawy przypadek bo na całym świecie SARS-COV-2 rozprzestrzeniał się na fermach norek, a w Polsce  potwierdzono tylko dwa przypadki - mówi aktywistka.

- W całej Europie ponad 400 ferm zostało zakażonych koronawirusem, natomiast w Polsce badania były przeprowadzane bardzo późno, bo na części ferm zwierzęta były już ubite - dodaje.

- Nie dotarły do nas informacje, żeby gdzieś diagnozowano koronawirusa i ciekawe jest to na ile rzeczywiście nie było zakażeń na fermach, a na ile po prostu testy były robione za późno. Tego nie będziemy w stanie się dowiedzieć - komentuje Marta Korzeniak.

“Zastaliśmy 170 martwych zwierząt. Żywe jadły zwłoki martwych”

W trakcie rozmowy z przedstawicielami Otwartych Klatek, dowiedzieliśmy się o licznych nieprawidłowościach i lukach w funkcjonowaniu ferm zwierząt futerkowych w Polsce. Aktywistki opowiedziały nam w jaki sposób wygląda codzienność zwierząt w takich miejscach.

- Mimo tego, że od lat zajmuję się tym tematem, to co roku zaskakuje mnie coś nowego. Niestety nie jest to miłe zaskoczenie i nawet kiedy mi się wydaje, że już wszystko widziałam, to okazuje się, że jednak można tę granicę jeszcze bardziej przesunąć - mówi aktywistka Bogna Wiltowska, zarządzająca działem interwencyjno-śledczym w fundacji Otwarte Klatki

-  Najgorsza sytuacja którą wspominam, to nasza zeszłoroczna interwencja na fermie lisów pod Krotoszynem. Zwierzęta zostały porzucone, a ferma była opuszczona. Dostaliśmy sygnał od mieszkańców, że lisy z tej fermy uciekają, krążą po polach - opowiada.

-  Byliśmy przygotowani na odłowienie może jednego, czy dwóch lisów, które uciekły, natomiast zastaliśmy tam ponad 170 martwych zwierząt. W klatkach było jeszcze kilkadziesiąt żywych, natomiast te żywe przeżyły tylko dlatego, że po prostu pozagryzały współtowarzyszy ze swoich klatek - dodaje Wiltowska.

>

- Dochodziło już do tak skrajnego kanibalizmu, one odżywiały się po prostu zwłokami martwych lisów. Widok był szokujący. W pewnym momencie ktoś przestał na tę fermę przychodzić, a zwierzęta znalazły się w śmiertelnej pułapce, ponieważ były w klatkach - tłumaczy.

- Okazało się, że właściciel fermy wylądował w więzieniu i pozostawił lisy pod opieką swojej partnerki, która sprawę zignorowała. Nie było nad nimi żadnej kontroli - dodaje.

- Zwierzęta udało się z tych klatek wydostać, te na wolności krążyły w okolicy tej fermy w poszukiwaniu jedzenia, natomiast większa część zwierząt po prostu poumierała z głodu. Nigdy nie zapomnę  widoku lisa który walczył o wydostanie się na wolność i po prostu leżał taki wgryziony w kratę - wspomina ze smutkiem aktywistka.

>

- Takie sytuacje zdarzają się, może to była taka najbardziej ekstremalna, ale rocznie mamy kilka podobnych interwencji i myślę, że mogłoby być ich jeszcze więcej, gdyby pozwalały na to siły przerobowe - wspomina Bogna Wiltowska.

Aktywiści poinformowali nas, że z fermy udało uratować się osiemnaście lisów.

- Interwencje odbywają się co roku i praktycznie za każdym razem spotykamy okropne obrazki, które są wpisane w ten przemysł - opowiada Marta Korzeniak z Otwartych Klatek.

- To nie są wyjątkowe przypadki, że ktoś te zwierzęta zaniedbał, to nie ma znaczenia, czy idziemy na małą fermę lisów, czy ogromną fermę norek, zawsze widzimy te same obrazy, czyli zwierzęta, które mają rany otwarte, choroby oczu, dziąseł, różne infekcje, pogryzienia i problemy psychiczne - mówi.

- To też jest duży problem, bo zwierzęta często wpadają w apatię, agresję, autoagresję, czy kanibalizm. Te problemy spotykamy praktycznie na każdej fermie. Kontrole mogą być, natomiast to są dzikie zwierzęta zamknięte w klatkach, w których nigdy nie powinny przebywać - dodaje.

Marta Korzeniak tłumaczy również w jaki sposób wygląda hodowla zwierząt na fermach. Okazuje się, że system hodowli na całym świecie jest identyczny:

- Hodowla zwierząt na futra tak na dobrą sprawę wygląda wszędzie podobnie, to nie ma znaczenia, czy mówimy o Europie, Chinach, czy Kanadzie, bo wszędzie stosowany jest system hodowli klatkowej.

- W każdym kraju zwierzęta hodowane są w klatkach i cykl ten też wygląda podobnie. W tym czasie jedyne momenty, w których zwierzęta przebywają poza klatkami to wtedy, gdy są odseparowywane od matek lub ważone. Poza tym są w klatkach przez całe swoje życie - opowiada aktywistka.

-  To wszystko są małe, ciasne klatki, zwierzęta nie mają możliwości realizowania swoich potrzeb. Norki to w naturze bardzo aktywne zwierzęta, które pokonują duże dystanse, wykorzystują różne kryjówki, dużo pływają, eksplorują, polują. Na fermach futrzarskich nie mają absolutnie takich możliwości - dodaje.

- Dużo się mówi o podnoszeniu dobrostanu zwierząt, zamiast zakazywaniu hodowli i były już takie próby. Szwajcaria i Niemcy podjęły się takiego zadania, natomiast okazało się, że ekonomicznie się to w ogóle nie opłaca - informuje Marta Korzeniak.

- W tych krajach hodowli nie ma, nie na skutek zakazu, tylko zmiany zasad funkcjonowania hodowli, które stały się nieopłacalne. Okazało się, że po prostu nie da się podnieść poziomu życia zwierząt w taki sposób, żeby było to opłacalne dla hodowcy - komentuje aktywistka.

>

Układy, znajomości i zatajanie cierpienia zwierząt, to norma na polskich fermach

Aktywistki Otwartych Klatek zwróciły uwagę na ogromny problem i nieprawidłowości związane z kontrolami państwowymi na polskich hodowlach. Wskazują one na to, że wizyty ze strony państwa są zapowiadane, a w wielu miejscach hodowcy posługują się znajomościami i wpływami, aby wyniki kontroli były pozytywne. 

  - Każda ferma futrzarska jest kontrolowana przez powiatową inspekcję weterynaryjną raz w roku. Natomiast te kontrole wyglądają bardzo różnie. Wiele zależy od znajomości w danym powiecie, a także wielkości fermy - mówi Marta Korzeniak.

- Kontrole są raz w roku, więc w tym czasie wiele rzeczy może się zmienić. To co jest najgorsze, to fakt, że kontrole są zapowiedziane. Hodowcy wiedzą, że muszą posprzątać, przygotować się, wynieść chore zwierzęta - zauważa aktywistka. 

Marta Korzeniak tłumaczy dlaczego zapowiedziane kontrole są nieskuteczne i jak bardzo wadliwy jest ten system:

- Zapowiedziane kontrole to duży problem z wielu powodów. Po pierwsze inspekcja weterynaryjna ma ogromny problem z personelem, brakuje im ludzi. Po drugie, zdarza się, że hodowca zna się z kimś z inspekcji, lub gminy. Są to typowe, małomiasteczkowe znajomości, które wpływają na to, że wiele ferm nie jest pod odpowiednim nadzorem - mówi aktywistka.

- To nie dotyczy tylko małych ferm, w zeszłym roku przeprowadziliśmy dwumiesięczne śledztwo na największej fermie norek w Polsce - w Góreczkach, no i te wszystkie problemy też tam były. Ferma ta należy do Wojciecha Wójcika, brata Szczepana Wójcika, który zawsze zaznacza jak dba o zwierzęta i mówi, że norki mają lepiej niż ludzie na jego fermach - dodaje.

- Przez dwa miesiące nasz aktywista, który zatrudnił się na tej fermie, nagrał wszystkie te problemy - padłe zwierzęta z niewiadomych przyczyn, ślinotoki, kanibalizm, wzajemne ataki. I to wszystko na największej fermie w kraju - informuje Korzeniak.

>

>

- Natomiast w przypadku naszych interwencji, one często odbywają się na życzenie mieszkańców, którzy zgłaszają ogromny smród z ferm. Wtedy można łatwo zobaczyć jak wygląda rzeczywistość na fermie, która nie jest przygotowana do kontroli - dodaje aktywistka.

Bogna Wiltowska, która jest odpowiedzialna za interwencje i kontrole Otwartych Klatek na fermach opowiedziała jak sprawa wygląda z jej perspektywy:

- Jeżeli chodzi o nasze działania, to faktycznie tutaj różnimy się od kontroli państwowych. My podejmujemy działania interwencyjne, więc one zazwyczaj mają charakter bardzo nagły, dzięki czemu hodowcy niczego się nie spodziewają - mówi aktywistka. 

- W ten sposób możemy nakryć hodowców na gorącym uczynku i np. dzięki ustawie o ochronie zwierząt, odebrać hodowcy chore zwierzęta. Wtedy też rozpoczynamy postępowanie o podejrzeniu przestępstwa znęcania się nad zwierzętami - dodaje.

- Największym problemem jest to, że normy utrzymania zwierząt na fermach są dramatycznie niskie. Jeżeli inspektor z inspekcji weterynaryjnej widzi nawet jakieś drobne uchybienia, to naprawdę hodowca powinien być bezwzględnie bardzo surowo karany, bo to oznacza że już naprawdę jest bardzo źle - opowiada Wiltowska.

- Niestety w większości przypadków tak się nie dzieje - komentuje.

- Wyobraźmy sobie latem te upały dochodzące dzisiaj do 35 stopni. Mamy zamkniętego lisa polarnego, czyli gatunek, który w ogóle w Polsce nie powinien się znaleźć - mówi.

- Lis zamknięty jest w ciasnej klatce i nie ma dostępu do wody, albo poidło ma zanieczyszczone odchodami. Nawet jeżeli inspekcja nakaże usunięcia tego uchybienia, to później tego nie zweryfikują i tak naprawdę za tydzień, za dwa, ta sytuacja może się powtórzyć. Inspekcja nie ma personelu, żeby to zweryfikować - dodaje aktywistka.

- W zasadzie te kontrole są bardzo pobieżne i niestety naszym zdaniem nie są one przeprowadzane w sposób prawidłowy. Nie jest tak w każdym przypadku, ale na pewno w większości - podsumowuje.

- Mieliśmy sytuację, że interweniowaliśmy na fermie nielegalnej, która nie była wpisana do rejestru - wspomina Wiltowska.

- Inspekcja weterynaryjna nie wiedziała, jak tę sytuację rozwiązać, więc po prostu postanowiła fermę zalegalizować. Została ona po prostu zarejestrowana, więc tak naprawdę, to, czy ferma jest legalna, bądź nielegalna niewiele znaczy - informuje.

Bogna Wiltowska wskazuje, że często hodowcy nie chcą wpuszczać aktywistów na swoje fermy:

- Hodowcy zdają sobie sprawę z tego, że mają wiele do ukrycia. Nie chcą nas wpuszczać, ponieważ na wielu fermach dochodzi do sytuacji zagrożenia życia zdrowia zwierząt, co na fermach futrzarskich nie jest wyjątkowe - mówi.

- Gdy takie sytuacje się zdarzają wzywamy policję i to oni powinni wtedy interweniować. Ustawa o ochronie zwierząt w pewien sposób obliguje policję do pomocy nam - dodaje.

>

Powiązane