Dramatyczna relacja ojca Milo. Jego ukochane dziecko rzuciło się do Wisły przez szykany i upokorzenia
"Mam dość. Mam dość tego, że jestem traktowana jak g**no. Mam dość ludzi (psychologów, lekarzy, terapeutów) mówiących mi, że nie mogę być tym, kim jestem, bo wyglądam w nieodpowiedni sposób. Traktujących mnie, jakbym to wszystko wymyśliła i potrzebowała papierów, aby to udowodnić" - czytamy w pożegnalnym liście Milo. Wyjaśnijmy, że dziecko było osobą niebinarną. Oznacza to, że nie identyfikowało się jednoznacznie jako mężczyzna lub kobieta. Grupa Stonewall wskazywała, że słowo "przepraszam" było ostatnim wpisem.
Gazeta Wyborcza zgodnie z prośbą taty Milo opisywała ją w formie they, co wynika z orientacji psycho-seksualnej osoby. Przez wzgląd na szacunek do drugiego człowieka my również zachowamy formę, którą zastosował rodzic nieżyjącego dziecka.
Tata Milo wspomniał swoje nieżyjące dziecko: Byłem z niego bardzo dumny
Zenon Mazurkiewicz-Dubieński, tata Milo w rozmowie z Gazetą Wyborczą wskazał, że stracił kontakt ze swoim dzieckiem, kiedy miało ono zaledwie kilka lat. Jego zdaniem wynikało to z postawy matki, która miała utrudniać widzenia oraz podtrzymywanie relacji z pociechą. Dopiero gdy ukończyło ono 18. rok życia, ponownie zaczęli nawiązywać ze sobą więź. Warto podkreślić, że po narodzinach otrzymało imię Miłosz.
- Stanął w moich drzwiach: "Tato, mogę?". "Właź, właź". Wszedł i powiedział: "Skończyłem 18 lat, teraz nie mogą zabronić mi się z tobą spotykać". Miłosz miał problem, bo wychowywał się w niepełnej rodzinie. Co gorsze, gdy zaczęliśmy się spotykać, opowiadał, że mieszka tylko z dziadkami. Do mnie mówił "tata", a do matki zwracał się po imieniu. Przez to, że nie mieszkał z rodzicami, nie miał takiego oparcia, jakie mieć powinien w tym najtrudniejszym okresie, w wieku 12-18 lat - tłumaczył tata Milo.
Zenon Mazurkiewicz opowiedział, kiedy Milo przyznało się do swojej nieheteronormatywności. Tata wskazywał, że wbrew własnym wątpliwościom co do deklaracji swojego dziecka, jego priorytetem było szczęście pociechy.
- Miał wówczas 22 lata, studiował w Poznaniu, a do Złotowa przyjeżdżał na weekendy. Rozmowa zaczęła się od tego, że zapytałem go, czy jest bi. Chodziliśmy wokół jeziora, Milo się otworzył, a ja słuchałem. Później zacząłem pytać np. o to, czy skoro z tego powodu ma problemy w Polsce, nie myślał o wyjeździe do Anglii, Holandii czy nawet USA - czytamy w "Gazecie Wyborczej".
- (...) uznałem, że najbardziej zależy mi na szczęściu mojego dziecka. Nigdy też nie namawiałem go, by miał dzieci. A on z kolei coraz bardziej się otwierał. Kiedyś odwiedził mnie, mając pokolorowane włosy i pomalowane pazurki, raz na wiśnię, raz na niebiesko. Powiedziałem mu: ponoć dobrze zarabiasz, to zadbaj o manikiur, nigdy niebieski, ale wiśniowy kolor mi się podoba - opowiadał tata Milo dla "Gazety Wyborczej".
Ojciec miał też okazję poznać osoby, z którymi Milo wynajmowało mieszkanie w stolicy Wielkopolski. Była to jedna z pierwszych chwil, gdy mógł wejść do świata swojego dziecka. Jak sam tłumaczy, wspomina to bardzo miło. - Świetnie mi się rozmawiało np. z chłopakiem gejem. To samo z "biszkoptem", czyli osobą biseksualną, Tosią. Żartowaliśmy, śmialiśmy się. Sam z siebie się śmiałem, że stałem się wówczas heterykiem heretykiem - opowiadał.
Mężczyzna wspomniał o nieprzyjemnych zachowaniach ze strony dziadka swojego dziecka, który chciał "zrobić z niego mężczyznę". Mazurkiewicz tłumaczy, że po wyjeździe z rodzinnego Złotowa do dużego Poznania jego dziecko radziło sobie coraz lepiej. - Tam otworzyło firmę, pracowało zdalnie, dobrze zarabiało. Na tyle, że zrezygnowało z alimentów ode mnie. Raczej nie zamierzało tutaj wracać. W dużym mieście są grupy wsparcia, jeśli chcesz, możesz się tam ukryć - wyjaśnił dla "Gazety Wyborczej".
Okazuje się, że podczas pierwszych wizyt u psychologów i lekarzy Milo spotykało się z dużym niezrozumieniem. Specjaliści mieli wmawiać dziecku Mazurkiewicza, że jest niezdecydowane lub robi to dla pieniędzy. Tata wspomniał, że mówienie jedynie o gejach i lesbijkach spycha ludzi niebinarnych lub transseksualnych do niszy. Grupy atakujące uczestników marszy równości nazywa "bandytami".
Tata Milo przyznał, że o pobycie swojego dziecka w zakładzie psychiatrycznym oraz o jego myślach samobójczych dowiedział się po tragedii. - Byłem zszokowany. Gdybym wiedział wcześniej, może bym Milo częściej odwiedzał, więcej rozmawiał, był bardziej przy nim. Dzisiaj czuję się częściowo odpowiedzialny za śmierć mojego dziecka. Wyrzucam sobie, że nie dałem mu odpowiedniej ilości wsparcia i miłości, by pozostał wśród nas. A może powinienem mocniej o Milo zawalczyć, gdy miało pięć lat? - czytamy w "Gazecie Wyborczej".
Źródło: [Facebook/Stonewall/Gazeta Wyborcza]