wtv.pl > Tylko u nas > Opowieść tajnego funkcjonariusza "Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca". Przedstawiamy fragment książki
Paulina Musianek
Paulina Musianek 19.03.2022 08:49

Opowieść tajnego funkcjonariusza "Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca". Przedstawiamy fragment książki

zwierzakfb
materiały prasowe

Emerytowany już funkcjonariusz policji Jurek, pseudonim „Zwierzak”, wcielał się w różne role: zabójców, handlarzy narkotykami, hochsztaplerów i gangsterów. "Zwierzak" rozpracowywał od środka m.in. gang Janusza T. pseudonim Krakowiak – jednego z najgroźniejszych gangsterów lat 90. Przenikał do najniebezpieczniejszych mafii w Polsce. Każdego dnia ryzykował życie i przebywał wśród bezwzględnych zwyrodnialców. Mieszkał z nimi, pił, przyjaźnił się, robił interesy po to, aby na końcu posłać ich do więzienia.

Poznanie pracy „przykrywkowca” (czyli policjanta działającego pod przykrywką) od środka to bardzo ciekawe studium nie tylko przestępczego światka, ale również ludzkiej psychiki, zachowań i reakcji na sytuacje ekstremalne. 

Życie zawsze potrafiło mnie zaskakiwać, ale chyba nigdy nie spodziewałem się, że zgłosi się do mnie obcy facet z prośbą, żebym zastrzelił jego żonę. Ludzie bywają dla siebie okrutni, a już zwłaszcza małżonkowie – opowiada były policjant Jurek Zwierzak. Przeczytajcie niepublikowany dotąd fragment książki „Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca” autorstwa dziennikarzy Onetu Janusza Schwertnera i Mateusza Baczyńskiego. Książka jest już dostępna w księgarniach na terenie całej Polski. Zwierzak opowiada o akcjach, w których udawał zabójcę na zlecenie.

>

Rzecz się działa w Poznaniu. Cała akcja rozpoczęła się dosyć humorystycznie, bo tuż przed wjazdem do miasta omal nie zatrzymała mnie policja. Dla przykrywkowca to nigdy nie jest komfortowa sytuacja, gdy przypadkowo samemu popada w konflikt z prawem. Nawet gdy chodzi tylko o przekroczoną prędkość. Stwierdziłem, że szkoda mi czasu na awanturę z kolegami po fachu. Zerknąłem na patrol, widziałem, że zaczęli machać na mnie lizakiem. Ale w tamtych czasach chłopaki z drogówki jeździli policyjnymi polonezami. Ja miałem na wyposażeniu beemwicę. Docisnąłem trochę gazu i z bólem serca uciekłem im z miejsca zdarzenia. Martwiłem się tylko, czy nie zdążyli mi spisać numerów rejestracyjnych i czy w czasie roboty nie będę miał jakiegoś policyjnego ogona (śmiech).

To było młode małżeństwo. Zdaje się, że mieli po jakieś trzydzieści lat i już się rozwodzili. Chodziło o podział majątku. Czyli, jak się można domyślić, poszło o kasę.

Nie wiem, jak policjanci operacyjni wpadli na jego trop. To już była robota, która należała do nich. Ja miałem zrobić swoje, przeprowadzić z nim rozmowę – i podobnie jak w przypadku Jacka Tomalskiego – uzyskać dowody na zlecenie zabójstwa. 

Jak, zdawałoby się, porządny obywatel i mąż szuka zabójcy? Ten starał się znaleźć dojście do ludzi z miasta, czyli – używając naszego żargonu – z przestępczego światka. Nie wiem dokładnie, w jaki sposób, ale można łatwo to sobie wyobrazić. Przecież każdy kogoś zna. Jeśli znasz dilera, który rozprowadza zioło po osiedlu, to on ma dojście do swoich dostawców. Tamci do kolejnych, większych od siebie, a na końcu zawsze jest ktoś, kto na danym terenie całym tym biznesem zarządza. Przestępca jeszcze wyższej rangi. No i on też kogoś zna. Na dobrą sprawę, jeśli się postarasz, to prędzej czy później zawsze uda ci się znaleźć, kogo trzeba.

Spotkaliśmy się przy wjeździe do Poznania, na parkingu przy jednym z supermarketów. Facet rozmawiał ze mną na zupełnym luzie. Całkowite przeciwieństwo Tomalskiego. W ogóle go to nie ruszało, jakbyśmy gadali o jakiejś zwykłej pierdole. A on, cokolwiek mówić, chciał swoją żonę sprzątnąć z tego świata. Pan Jacek na nasze spotkania przychodził w garniturze, koszuli i z saszetką dokumentów pod pachą. A ten to był taki typ „skóra i komóra”. Wyluzowany, z głupkowatym uśmiechem przylepionym do twarzy. Skórzana kurtka, modne jeansy. Facet, jakiego codziennie mija się na ulicy.

Koleś był totalnym gadułą. Gadatliwy i zawzięty… To był ten rodzaj operacji, w trakcie której nie musiałem się specjalnie wysilać. Ani na nic go naprowadzać, wydobywać z niego skrzętnie skrywanych zamierzeń. Wszystko wyśpiewał mi sam. Tyle opowiadał, że w pewnym momencie zastanawiałem się, czy mi, kurwa, taśmy nie zabraknie. Bo wtedy wszystko się nagrywało na takie mikrokasety. Pojemność była spora, ale on gadał i nie mógł skończyć. Był podniecony i uradowany na samą myśl, że w końcupozbędzie się żony.

W rozmowach ze mną specjalnie jej nie oszczędzał. Trochę się nasłuchałem. Że „kurwa” i tak dalej… Prowadzili razem jakiś biznes. Warsztat samochodowy albo wulkanizację. Łączył ich wspólny interes i jakieś większe pieniądze, a on nie zamierzał się z nią dzielić.

Z niczym się nie czaił. Nie szukał ładnych i okrągłych słówek. Mówił, że chce zabić żonę i tyle. Ledwo żeśmy zaczęli rozmawiać, a ja już byłem tak naprawdę po robocie. No ale pracę miałem taką, że trzeba go było wysłuchać do końca, przytakiwać, coś dopowiadać i jakoś ten dialog prowadzić. Jeśli mam być szczery, to niedobrze mi się od tego robiło.

Z moim prowadzącym uznaliśmy, że nie są potrzebne żadne dodatkowe spotkania. Nie potrzebowałem z nim nawet ustalać sposobu, w jaki ma dojść do zabójstwa, umawiać się na konkretną kwotę. Chłop załatwił się sam. Oczywiście oficjalnie umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Mówiłem mu, że muszę sobie teraz pewne sprawy poukładać, ocenić sytuację, zrobić rozeznanie. On mi podał imię i nazwisko żony, wyjaśnił, gdzie teraz mieszka, co mniej więcej robi za dnia. Ale mnie już na oczy nie zobaczył, spotkał za to kolegów z wydziału kryminalnego, którzy wysłali go do aresztu.

Szczerze? Gardziłem tym gościem. Nawet nie chodzi mi o to, że chciał żonę zabić. Dla mnie on był po prostu debilem. Facet był mi tak wdzięczny, że się biorę do tej roboty, że od razu chciał się ze mną zaprzyjaźnić. Musiałem go hamować z tymi przejawami miłości, bo ledwo zamieniliśmy kilka słów, a on próbował rzucić mi się na szyję i skleić ze mną misiaka. 

Jak można szanować chłopa, którego po raz pierwszy widzisz na oczy, a on już udaje największego przyjaciela i od razu startuje z tobą na „ty”? Wkurwiło mnie to bardzo. No więc o ile pana Jacka Tomalskiego chciałem odwieść od zlecenia zabójstwa, tak w tym wypadku bardzo się ucieszyłem, że sfinalizujemy tę operację zgodnie z oczekiwaniami.

Czy taki ktoś jak on faktycznie doprowadziłby taką sprawę do końca? Można się nad tym zastanawiać. Mnie wyglądał na typka, który był tak wylewny, że nawet gdyby znalazł prawdziwego kilera, to prędzej czy później na czymś by się wyłożył. Miał pecha, bo trafił na mnie i stało się to wcześniej niż później. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby trafił na jakiegoś świra potrzebującego szybkiej gotówki, to może tę żonę w dwójkę by załatwili.

Prawdziwym zabójcą nigdy nie byłem, ale gdybym był, to ja po takim spotkaniu kazałbym mu o sobie zapomnieć. Sposób jego zachowania byłby dla mnie nie do przyjęcia. Nie robi się tego typu interesów z koleżką, który nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, a poprzez swoją gadatliwość w każdej chwili może wpierdolić cię na minę. Zwłaszcza że dla organów ścigania taki mąż po rozwodzie byłby pierwszym podejrzanym. Nie trzeba być Einsteinem, żeby się tego spodziewać. Poza tym sam nie wiem, w jaką euforię by wpadł po śmierci swojej małżonki, bo już na samą myśl o tym świeciły mu się oczy. Pewnie by poszedł w balety i połowie Poznania pochwalił się tym, co zrobił. Dla mnie ten facet to był zwykły tchórz.

Jakiś czas później znów wcielałem się w rolę zabójcy. Tym razem człowiek z miasta miał zamiar pozbyć się swojego dawnego wspólnika w gangsterskich interesach. Tak to zwykle jest, że odebrać komuś życie chcą ludzie, którzy dobrze się nawzajem znają. Razem żyją, razem prowadzą firmy albo razem robią przekręty…

Poszło o kasę i urażoną dumę. Nie wiem, jakie machlojki robili, wiem tylko, że na czymś w końcu dali się złapać. I wtedy jeden z nich wziął większość winy na siebie i uchronił tego drugiego przed odsiadką. W zamian tamten obiecał mu opiekę. To normalne w gangsterskim świecie. Ten, co zostaje na wolności, dba o tego, który trafił pod celę. Wysyła mu paczki, odwiedza w więzieniu, pomaga jego rodzinie… Tak to powinno wyglądać, jeśli ktoś trzyma się podstawowych zasad.

Tutaj tego zabrakło. Z tego, co pamiętam, przy okazji wydymał go jeszcze na jakieś pieniądze. Co tu dużo gadać, upodlił go do reszty i w końcu tamten się wkurwił i postanowił go zlikwidować. Coś czuję, że gdyby operacyjniacy nie dowiedzieli się o tym w porę i nie wysłali do niego podstawionego policjanta, facet dopiąłby swego.

Był mocno zdeterminowany i wcale mu się nie dziwię. Oczywiście w takich sytuacjach można zadać sobie pytanie: po co mu to było? Po co tak ryzykować? Ale widocznie tak działa ludzki umysł, gdy ktoś bardzo chce się zemścić. Patrząc na chłodno, bardziej opłaca się zlecić pobicie albo nawet wysłać takiego frajera na wózek inwalidzki. To też sroga zemsta, a ewentualna kara mniejsza. Ale tak od razu zabijać? No ale nie mnie oceniać, co siedzi w głowach ludzi, którzy znaleźli się w takiej sytuacji. Z pewnością urażona duma potrafi pchnąć człowieka do największego szaleństwa.

Gdybym miał w najprostszych słowach określić, jakim motywem kierował się w tym wypadku nasz figurant, to powiedziałbym krótko: „Wku*wił się”. Ten, któremu uratował tyłek, wyszedł z założenia, że frajerzy idą pod celę, a królowie zostają na wolności. No to nasz figurant chciał go za takie myślenie ukarać.

Z punktu widzenia operacyjnego sytuacja była o tyle trudna, że figurant siedział za kratkami, a pomysł na zlecenie zabójstwa przekazał pośrednikowi. Nie wiem, jakim cudem, ale policjanci operacyjni o wszystkim się dowiedzieli i jak zwykle przyszli do mnie z numerem telefonu, pod który mam zadzwonić. Już pewnie wiecie, miałem „zaoferować pomoc”.

No więc powołałem się na kogoś i zadzwoniłem do tego gościa, który miał we wszystkim tylko pośredniczyć. Rzecz działa się w południowo-wschodniej Polsce. Umówiliśmy się na stacji benzynowej przy wjeździe do miasta. 

To był młody chłopak. Ja byłem jeszcze z jednym kolegą przykrywkowcem – graliśmy te same role, zabójstwo mieliśmy niby przeprowadzić we dwójkę. Koleś był zesrany ze strachu, nie wiedział, jak się zabrać do tego zlecenia. Poprosiłem, żeby zaczął od początku, ale nie od tego momentu, kiedy Bóg stworzył świat, tylko trochę później (śmiech). No i w końcu pięknie wszystko nam opowiedział. Tutaj było bardzo istotne, żeby wyraźnie wskazał, na czyje polecenie działa, bo jak wspomniałem, jego rola w tym przestępstwie była tylko pośrednicząca.

Muszę jednak przyznać, że facet nieźle się do tego spotkania przygotował. Podejrzewam, że na co dzień też nie był on prawym obywatelem tego państwa. Obwiózł nas po okolicy, pokazał, gdzie mieszka człowiek, którego mamy sprzątnąć. 

Doskonale wiedział, gdzie lubi się poruszać, dokąd jeździ. A jak mijaliśmy przejazd kolejowy, to nam jeszcze dokładnie podał godziny, o których przejeżdżają tędy pociągi, żebyśmy się nie nadziali na nie i nie musieli czekać, gdy będziemy jechać na egzekucję. 

Chłopak miał faktycznie wszystko świetnie przygotowane i rozrysowane. Pod wrażeniem byłem. Jeśli chodzi o logistyczną stronę, to czapki z głów. Szczegóły dopracował tak, jakby zawodowo zajmował się przygotowywaniem zabójstw. Ze świecą szukać takiego pośrednika.

Spotkaliśmy się jeszcze raz, na chwilę, dogadać kilka szczegółów, a potem został zatrzymany. W takich akcjach ważne jest, aby działać szybko. Czas gra tu ważną rolę. Im dłużej zwlekasz, tym większe ryzyko, że wszystko się spieprzy. Ktoś może zlecić ci zabójstwo i nagle uciec z kraju. Albo kombinować z tym zleceniem zabójstwa równocześnie z kimś innym. 

Naszym obowiązkiem jest brać wszystkie scenariusze pod uwagę i ostatecznie nie dopuścić do zbrodni. Fakty są jednak takie, że nasz figurant znów dostał w twarz od losu. Najpierw kumpel zrobił go w chuja, a potem my dowaliliśmy mu większy wyrok. No ale sam sobie na to w życiu zapracował.

Więcej przeczytacie w książce „Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca” Mateusza Baczyńskiego i Janusza Schwertnera.

Tagi: Policja