Co robiliście, kiedy ogłoszono stan wojenny? Poruszające wspomnienia Pana Włodzimierza i Pani Heleny
13 grudnia 1981 roku ogłoszono stan wojenny.
Moment ten i późniejszy czas różnie przeżywano w całej Polsce.
O swoich wspomnieniach dotyczących tego czasu opowiedzieli pan Włodzimierz i pani Helena z Wałbrzycha.
To też była niedziela. Jeszcze dzień wcześniej nic nie zapowiadało, że wkrótce otaczający Polaków świat zmieni się nie do poznania. Zimny, szary grudzień, zupełnie jak we wszystkich poprzednich latach. Krótkie dni, długie wieczory i dojmujący chłód. 12 grudnia nie był niczym innym, jak zwykłym dniem - czasem, żeby odwiedzić bliskich albo jechać do innego miasta, żeby załatwić sprawy służbowe.
Początek stanu wojennego: "Jugosłowianie przynieśli radio i patrzyli na nas z ciekawością. Wiedzieli, że coś się dzieje, ale nie wiedzieli, co"
Pan Włodzimierz urodził się w latach 50. i w czasie stanu wojennego pracował w spółdzielni inwalidzkiej. Wielu pracowników z tego zakładu było w jakiś sposób związanych z "Solidarnością", która narodziła się ledwie rok wcześniej i wciąż była niezwykle żywa w pamięci i działaniach związkowców, którzy do niej dołączyli.
12 grudnia pan Włodzimierz pojechał na Krajowy Zjazd Spółdzielni Inwalidzkich do Warszawy - w stolicy miały się spotkać jednostki z całej Polski, by dokładnie omówić różnego rodzaju regulacje, nowe podejście do pracy i podyskutować o obecnej sytuacji. Wszyscy wrócili do domów szybciej, niż przewidywali.
- Mieszkaliśmy w hotelu MDM w Warszawie. Dla mnie, wałbrzyszanina, to była prawdziwa wyprawa. Najpierw z kolegami jechaliśmy prawie cały dzień. Mieliśmy zanocować w hotelu w sobotę, a w niedzielę spotkać się na konferencji Zjazdu - opowiadał.
Niedługo przed snem, co można było określić już jako późną godzinę, pan Włodzimierz chciał zatelefonować do swojej mamy, żeby dać jej znać, że jest już na miejscu i wszystko jest w porządku, kiedy jednak podniósł słuchawkę, okazało się, że sieć nie działa. Pomyślał wtedy, że może być to związane z jakąś awarią. Przecież to nie pierwszy raz, awarii telefonów doświadczano bez liku.
Kiedy wstał rano, zszedł na śniadanie do hotelowej restauracji.
- Były trzy grupy gości - my, Polacy z całego kraju, którzy przyjechali na zjazd, turyści z Jugosławii i Rosjanie. Atmosfera była napięta. Czuło się w powietrzu, że coś jest nie tak - mówił. - W pewnym momencie Jugosłowianie podeszli do nas z radiem i podgłośnili, żeby można było posłuchać. Patrzyli na nas z ciekawością, bo wiedzieli, że coś się ma na rzeczy, ale nie rozumieli, co.
Wtedy usłyszeli z rozgłośni ogłoszenie stanu wojennego w całej Polsce. Pan Włodzimierz opowiadał, że prawie wszystkie oczy zwróciły się wtedy na siedzących przy swoim stoliku Rosjan.
- Zrobił się taki międzynarodowy kocioł - komentował. - Jugosłowianie, jak to oni zwykle, na uboczu, informowali o tym, że nasi sąsiedzi nas zajmują.
Niedługo po śniadaniu wszystkich uczestników zjazdu autobus zawiózł na miejsce konferencji. Tam ogłoszono, że ze względu na stan wojenny, zjazd został odwołany i muszą wszyscy wracać do domów. Pan Włodzimierz spakował się i wrócił najpierw pociągiem z Warszawy do Wrocławia. Tam na dworcu miał czekać na przesiadkę. Jazda zajęła właściwie cały dzień, ale tym, co uderzyło go bardziej po przyjeździe, było co innego.
- Tłumy. Straszliwe tłumy. Wszyscy nagle musieli załatwiać sobie powrót do domu - opowiadał.
Kiedy wreszcie udało mu się wsiąść do pociągu, w podróży również pojawiły się znaki, że szykuje się coś bardzo złego.
- Kiedy wracałem, już dawno było ciemno. Na trasie między Wrocławiem a Wałbrzychem usłyszałem najpierw, a potem zobaczyłem coś strasznego. Najpierw ogromny huk, a potem światła aut i furgonetek. Wieźli milicję. Czuło się atmosferę wojny - skomentował.
Początek stany wojennego: "znowu zaczyna się wojna"
Dzień wcześniej, w sobotę, pani Helena, pracująca już drugi rok nauczycielka, postanowiła odwiedzić we Wrocławiu swoją przyjaciółkę, Martę. Obie siedziały do późna, a po 23 do pokoju wszedł brat Marty, dziwiąc się, że nie było wieczornego dziennika w telewizji.
- Próbował też dodzwonić się do jednego ze swoich kolegów, który działał w "Solidarności", ale nie mógł. Myślał wtedy, że uda mu się następnego dnia - relacjonowała.
Niedługo później wszyscy w domu poszli spać. Mimo że miały wstać wcześniej, obie przyjaciółki obudziły się dopiero o 9 rano. Pewnie spałyby dłużej, gdyby nie fakt, że właśnie o dziewiątej do pokoju weszła mama Marty.
- Była przerażona. Powiedziała, że znowu zaczyna się wojna - mówiła pani Helena.
Kiedy jadła śniadanie, a musiała zrobić to szybko, by też jak najszybciej dostać się na stację kolejową i wrócić do rodzinnego Szczawna-Zdroju, usłyszała jeszcze od brata Marty, że rano w zamiast "Teleranka" w telewizji pojawił się Jaruzelski.
Na dworcu we Wrocławiu widziała mnóstwo ludzi. Było jeszcze rano, ale już wtedy wielu z nich starało się dostać jak najprędzej do domów. Pani Helena wspomina, że udało jej się kupić bilet i cudem wsiąść do zapchanego po brzegi pociągu. Do Wrocławia miała pojechać jeszcze niedługo później, by wspólnie ze znajomymi ze studiów obchodzić Sylwestra. Wielu z nich jednak już nie było.
"Grzali nas w ciepłej wodzie, jak żabę"
Pan Włodzimierz opowiadał, że po powrocie do pracy wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Wałbrzych nie był nigdy znaczącym ośrodkiem "Solidarności" - cała uwaga skupiła się na Wrocławiu - było tam więcej zakładów pracy, więcej studentów i więcej żołnierzy. To nie oznaczało jednak, że miasto było bezpieczne.
- Nie mieliśmy problemów, mimo że działaliśmy w "Solidarności". Może też dlatego, że sporo osób niepełnosprawnych było w załodze i nie było nas jak spacyfikować - twierdził.
We wszystkich zakładach pracy panowało jednak "przepustkowe piekło". Niektóre branże, m. in. właśnie spółdzielnie inwalidzkie, musiały często jeździć do zamiejskich oddziałów. W związku z tym na każdy taki przejazd trzeba było mieć przepustkę wydaną przez odpowiednie organy.
Uważnie obserwowano wszystkie spotkania międzyludzkie.
- Na ulicy staliśmy we dwoje z koleżanką pod biblioteką i milicjanci się nam bacznie przyglądali. Chwilę później dołączyła inna koleżanka i wtedy jeszcze bardziej nam się przyglądali, bo stanowiliśmy już tłum - mówił.
- Oprócz stanu ogólnego zagrożenia nie czuliśmy bezpośrednich reperkusji, ci których pozamykali, to pozamykali, a nas grzali w ciepłej wodzie, jak żabę - dodał.
"Nie ma ich - zabrali"
Pani Helena uważnie obserwowała swoje otoczenie - rodzinę i sąsiadów. Czuć było ich przerażenie tym, że wróciła wojna, że teraz nie wiadomo już, co to będzie. Dzięki znajomościom jej mamy, udało jej się dostać przepustkę, żeby pojechać na Sylwestra i spotkać się z osobami, które mogły mieć w tym czasie problemy z władzą.
- Bardzo smutny był to Sylwester, bo okazało się, że w nocy z dwunastego na trzynastego bardzo wielu z moich znajomych pozamykali - opowiadała.
- Część dostało ultimatum - albo bilet w jedną stronę, albo kłopoty dla ich bliskich. Wielu z nich zdecydowało się na wyjazd. Jedna z moich znajomych pojechała do Kanady, a znajome małżeństwo z maleńkim dzieckiem poleciało do Australii - wspominała. - O tym, co z stało z niektórymi, nie wiedzieliśmy zupełnie nic.
W Sylwestra można wtedy było chodzić po mieście. Były punkty, gdzie stali żołnierze, ale nie przeszkadzało odwiedzać domy znajomych albo pukanie do ich drzwi, żeby dowiedzieć się, gdzie są.
- W wielu przypadkach rodzice otwierali nam drzwi i mówili, że „nie ma ich – zabrali” - opowiadała.
Również w szkole nie działo się najlepiej.
- Nie uczyłam przedmiotu, który byłby w jakikolwiek sposób podatny na zmiany społeczne, ale obserwowałam po cichu, co się działo. Uczniowie często byli wzywani do dyrektora. Niektórzy znikali i wracali następnego dnia albo nawet dopiero po pewnym czasie. Pamiętam, że był taki chłopak w klasie, którą uczyłam - jednego dnia nie przyszedł, a parę dni później pojawił się w klasie z powybijanymi zębami.
Stan wojenny najpierw zawieszono 31 grudnia 1982 roku, a potem całkowicie zniesiono 22 lipca 1983. W jego czasie internowano łącznie 10 131 osób działających pod sztandarem "Solidarności". Życie straciło 40 Polaków.