"Kiedyś nie było depresji, a teraz wszyscy chorują". Nieprawda. Kiedyś miliony chorych było nieleczonych w szpitalach, teraz dzięki lekom mogą normalnie funkcjonować
Cóż, jest raczej odwrotnie: kiedyś w szpitalach psychiatrycznych leczyło się znacznie więcej osób niż dziś. Dzięki skutecznej farmakologii wielu chorych wyzdrowiało, a u innych objawy zmniejszyły się na tyle, że mogą normalnie funkcjonować. O tej rewolucji w psychiatrii możemy przeczytać w książce „Strach ucieleśniony. Mózg, umysł i ciało w terapii traumy” Bessela van der Kolka:
„I ja, jak moi koledzy, bez wahania wszedłem w farmakologiczną rewolucję. W 1973 roku zostałem pierwszym głównym rezydentem na psychofarmakologii w MMHC. Być może byłem też pierwszym w Bostonie psychiatrą, który zaaplikował lit pacjentowi z chorobą dwubiegunową. (Przeczytałem o pracach Johna Cade’a nad litem, prowadzonych w Australii, i dostałem od szpitalnej komisji zgodę na jego użycie). Na licie kobieta, która co roku przez trzydzieści pięć lat w maju wpadała w manię, a w listopadzie – w depresję, ustabilizowała nastrój na trzy lata, gdy pozostawała pod moją opieką.
Byłem też częścią pierwszego amerykańskiego zespołu badawczego, który testował przeciwpsychotyczny lek Clozaril u przewlekle chorych, których przechowywano niczym warzywa na zapomnianych oddziałach starych zakładów psychiatrycznych. Niektórzy zmieniali się w cudowny sposób: ci, którzy większość życia spędzili zamknięci we własnym, przerażającym świecie, mogli wrócić do rodzin i społeczności. Pacjenci pogrążeni w ciemnościach i rozpaczy zaczynali reagować na piękno kontaktów międzyludzkich i czerpać radość z pracy i zabawy. Te fascynujące rezultaty kazały nam z optymizmem patrzeć w przyszłość i wierzyć, że w końcu zwalczymy ludzkie cierpienie.
Leki przeciwpsychotyczne były głównym czynnikiem, który zmniejszył liczbę pacjentów szpitali psychiatrycznych w USA z ponad pół miliona w roku 1955 do niespełna stu tysięcy w 1996. Dla tych, którzy nie pamiętają świata sprzed wprowadzenia tych leków do terapii, zmiana jest niemal niewyobrażalna. Jako student pierwszego roku odwiedziłem szpital stanowy Kankakee w Illinois i widziałem, jak w pozbawionym mebli pokoju wyposażonym w odpływowe kratki krzepki pielęgniarz polewał wodą z węża dziesiątki brudnych, nagich, niezbornych pacjentów. Dziś to wspomnienie wydaje się bardziej sennym koszmarem niż czymś, co widziałem na własne oczy. Moją pierwszą pracą po rezydenturze, w 1974 roku, była posada jednego z najmniej ważnych dyrektorów w poważanej niegdyś instytucji – Bostońskim Szpitalu Stanowym. Przed laty przebywały w nim tysiące pacjentów, a budynki (w tym szklarnie, ogrody i warsztaty) – w większości w ruinie – rozrzucone były na dziesiątkach hektarów. Gdy tam nastałem, pacjenci powoli przenoszeni byli do „społeczności” – tym pojemnym terminem określano anonimowe schroniska i domy opieki, gdzie większość kończyła. (...).
W 1979 roku, wkrótce po tym, jak zacząłem pracę w VA, bramy bostońskiego szpitala stanowego zamknęły się na zawsze, a on sam stał się miastem duchów. Gdy tam pracowałem, działałem też w laboratorium psychofarmakologii MMHC, w którym zmieniano właśnie profil badawczy. W latach sześćdziesiątych naukowcy z Narodowych Instytutów Zdrowia (NIH) zaczęli rozwijać techniki izolowania i pomiaru stężeń hormonów i neuroprzekaźników we krwi i w mózgu. Neuroprzekaźniki to chemiczni posłańcy przekazujący informacje między neuronami, co umożliwia nam skuteczne angażowanie się w otaczający nas świat” (tłum. Małgorzata Załoga).
Depresja jako wpływ sił nadprzyrodzonych
A jak było jeszcze wcześniej? Jak podkreśla prof. dr. hab. n. med. Tadeusz Parnowski, kierownik II Kliniki Psychiatrycznej w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie w rozmowie z Agnieszką Niesłuchowską, pierwsze opisy depresji pojawiły się 300 lat p.n.e. u Empedoklesa i Arystotelesa. Jak podkreśla profesor Parnowski:
„Już wówczas utożsamiano ją z przeżywaniem smutku, cierpienia, niepokoju, lęku, zaburzeniami snu i łaknienia. Z czasem uzupełniono opis o objawy dodatkowe, sklasyfikowano chorobę. Myślano jednak, że to, co dzieje się z takim człowiekiem, wiąże się ze złym wpływem sił nadprzyrodzonych. Przez wieki depresja była zwana melancholią lub posępnicą. Naukowcy mieli dylemat, dlaczego u niektórych osób wycofanie, malkontenctwo występuje przez całe życie, a u innych smutek przeplata się z euforią”.
W tym czasie osoby z zaburzeniami psychicznymi były umieszczane w azylach. Leczenie bywało bardzo brutalne, mogło polegać na przykuwaniu do ściany czy krępowaniu.
Od tego czasu minęło sporo czasu. Poza leczeniem w szpitalu istnieje szereg możliwości leczenia w domu, dzięki farmakoterapii i psychoterapii, a także leczenia ambulatoryjnego. Od 2018 r. w Polsce działa pilotażowy program: Centra Zdrowia Psychicznego, które zapewniają pomoc psychologiczną i psychiatryczną blisko miejsca zamieszkania. Dzięki temu nie trzeba rezygnować z ról społecznych i kontaktów z bliskimi, by otrzymywać pełne leczenie. Leczenie środowiskowe staje się coraz bardziej powszechne – i znacząco odciąża zarówno poradnie zdrowia psychicznego, jak i szpitale. Wiele osób, które wcześniej przebywały w szpitalach, teraz może się leczyć w pobliżu miejsca zamieszkania, pracując i nocując u siebie.
O Centrach Zdrowia Psychicznego pisaliśmy TUTAJ.
A zatem depresja kiedyś była. To, czego nie było – to leki i nowoczesne metody leczenia. Depresja była nieuleczalna, a teraz jest leczona. I to największa zmiana. Zamiast powtarzać: kiedyś nie było chorób, lepiej powiedzieć prawdę: kiedyś nie było skutecznego leczenia chorób. Ale teraz już jest.
Co jest złego w tym, że chorujący ludzie będą się leczyć?
Skąd jednak może wynikać przeświadczenie, że kiedyś osób chorych nie było?
Kiedyś azyle czy szpitale psychiatryczne znajdowały się na uboczu – tak, by nie było widać osób dotkniętych zaburzeniami psychicznymi. W odbiorze społecznym takie osoby przestawały istnieć – były izolowane i wykluczane ze społeczeństwa. Gdy dzięki farmakologii wiele z nich wróciło do społeczeństwa, a choroby zaczęły być leczone, szpitale psychiatryczne przestały być miejscem wykluczenia i wyrokiem, a zaczęły być miejscem leczenia.
Do dziś odczuwamy jednak pokłosie działań szpitali psychiatrycznych – wielką stygmatyzację osób, które się leczą. To sprawia, że wiele z osób, które mogłyby być z powodzeniem leczone, nie decyduje się na leczenie, a ich choroba się pogłębia. Jest to działanie nie tylko krzywdzące, ale przeciwskuteczne – zwiększa liczbę chorych, nie zmniejsza.
Dzięki walce ze stygmatyzacją zdrowia psychicznego coraz więcej osób cierpiących na zaburzenia psychiczne zdecyduje się odwiedzić lekarza. I to jest dobre zjawisko. Co jest złego w tym, że chorujący ludzie będą leczyć chorobę? To raczej powód do radości, a nie zrzędzenia.
Wszyscy jesteśmy zaburzeni psychicznie?
Zmieniła się też nasza wiedza dotycząca zaburzeń psychicznych. Jeszcze niedawna prym w wiedzy psychiatrycznej wiodła psychoanaliza. Zgodnie z tezami niektórych jej przedstawicieli, zaburzenia psychiczne dotyczyły w pewnym stopniu każdego: u każdego bowiem istnieje konflikt emocji, który można przepracować na psychoterapii – czyli ówczesnej dominującej metody leczenia. Można więc powiedzieć, że zgodnie z tą teorią liczba osób zaburzonych psychicznie była największa – obejmowała bowiem wszystkich.
Pisze o tym Jeffrey Alan Lieberman w książce „Czarna owca medycyny. Nieopowiedziana historia psychiatrii”:
„Do roku 1955 większość psychoanalityków zdążyła już dojść do wniosku, że wszystkie rodzaje chorób psychicznych – w tym nerwice i psychozy – są manifestacją wewnętrznych konfliktów psychicznych. Pycha amerykańskiego ruchu psychoanalitycznego nie zatrzymała się jednak w tym punkcie. Gdyby w tamtej chwili ruch psychoanalityczny znalazł się na własnej terapeutycznej kozetce, natychmiast zdiagnozowano by u niego wszystkie objawy manii: ekstrawaganckie zachowanie, urojenia wielkościowe oraz irracjonalną wiarę we własną moc zmieniania świata. Zagnawszy poważnie chorych pod swój rozrastający się parasol diagnostyczny, psychoanalitycy zapragnęli objąć nim cały gatunek ludzki. „Na zawsze przeminął pogląd, że człowiek chory psychicznie jest jakimś wyjątkiem”, pisał Karl Menninger (starszy brat Williama) w swojej bestsellerowej książce z roku 1963 The Vital Balance (Równowaga życiowa). „Przyjmuje się obecnie, że większość ludzi w jakimś momencie życia doświadcza w pewnym zakresie zaburzeń psychicznych”. Książka dawała czytelnikom szczegółowe rady, w jaki sposób można uporać się ze stresami „codziennego ludzkiego życia” oraz z „umysłową dezorganizacją”. Sięgając po psychoanalizę, twierdził Menninger, można osiągnąć stan, w którym człowiek „czuje się lepiej niż dobrze”. W ten sposób psychoanaliza przeszła z profesji medycznej w stronę ruchu potencjału ludzkiego.
Przestano wówczas akceptować podział ludzkich zachowań na normalne i patologiczne, jako że praktycznie całość ludzkiego zachowania stanowi odbicie jakiegoś neurotycznego konfliktu. A chociaż te konflikty występowały u wszystkich ludzi, to równocześnie – tak jak w przypadku pępków albo odcisków palców – nie można było znaleźć dwóch identycznych. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych psychoanalitycy zaczęli przekonywać publikę, że wszyscy jesteśmy ranni, chociaż chodzący; neurotyczni, chociaż normalni; psychotyczni, choć funkcjonujący; teoria Freuda zaś zawiera sekretny klucz do zakończenia wewnętrznych zmagań i osiągnięcia pełni człowieczych możliwości” (tłum. Maciej Miłkowski).
I znów – przewrót farmakologiczny sprawił, że liczba osób zaburzonych psychicznie znacząco zmalała: nie tylko zgodnie z teoriami psychoanalityków, dla których każdy był „zaburzony”, ale i zmalała liczba osób wymagających leczenia w szpitalach psychiatrycznych. Wiele nieuleczalnych chorób stawało się możliwe do leczenia. Z wieloma można było funkcjonować – co wcześniej było niewyobrażalne. A poza nurtem psychodynamicznym w terapii pojawiło się szereg innych nurtów, które często znacząco skracały leczenie: poznawczo-behawioralny czy EMDR.
Pandemia sprawia, że osób z kryzysami psychicznymi jest coraz więcej. A państwo nie zapewnia im wsparcia
Zmieniają się również czasy. I owszem, żyjemy w czasach, gdzie zaburzeń psychicznych może być więcej. Ale nie jest żaden wymysł czy bzdura, tylko wpływ ciężkiej rzeczywistości i trudnych doświadczeń. W związku z pandemią jest więcej kryzysów zdrowia psychicznego – i to, jak wskazują specjaliści, będzie się pogłębiać. Więcej stresów, lęk przed wirusem, utrata pracy czy poczucia bezpieczeństwa, rozstania, wzrost przemocy domowej – to nie pozostaje bez wpływu na zdrowie psychiczne.
Nie ma na to odpowiedzi ze strony państwowej ochrony zdrowia psychicznego. System wsparcia zdrowia psychicznego w Polsce wciąż nie obejmuje każdej osoby. Jak mówiła nam dzisiaj Magdalena Malison, psycholożka w Antydepresyjnym Telefonie Zaufania:
„Poradni zdrowia psychicznego jest mało, na psychoterapię czeka się za długo, czasem pojawia się też problem z miejscami w szpitalach. Mamy też wciąż za mało kampanii, które zdejmują wstyd i piętno z zaburzeń psychicznych – tak, żeby fakt podejmowania leczenia psychiatrycznego nie budził lęku, obaw, wstydu, a był raczej wyrazem troski i dbania o siebie”.
Leczenie psychiatryczne wciąż nie jest dostępne dla każdej osoby. Więc jakakolwiek jest liczba osób leczących się – jest wciąż za mała i nie obejmuje wszystkich potrzebujących. Bo za małe są wydatki państwa na ochronę zdrowia psychicznego.
Z okazji Światowego Dnia Walki z Depresją otwieramy zbiórkę na Antydepresyjny Telefon Zaufania. Wpłacać można na PayPalu (TUTAJ) lub na stronie Fundacji Itaka (TUTAJ). Dzięki Waszym wpłatom kolejne osoby będą miały wsparcie w depresji, dostęp do specjalistów i fachową pomoc. Linki do wpłacania będą pojawiać się pod wszystkimi materiałami z tego tygodnia o depresji.
Antydepresyjny Telefon Zaufania Fundacji ITAKAhttps://stopdepresji.pl/tel.: 22 484 88 01e-mail: [email protected]