W Polsce systematycznie ubywa osób wierzących i praktykujących. "Kler", Rydzyk, czy pandemia? (Opinia)
My, ludzie coraz częściej rezygnujący ze związku z Kościołem.
Kościół traci wiernych
Wyniki sondaży dotyczących deklaracji wiary Polaków są przejrzyste. Wyraźnie widać po nich znaczny spadek ilości osób, która deklaruje się jako głęboko wierzący i praktykujący katolicy . Ostatni, przeprowadzony przez CBOS w tym roku, wskazuje na oziębienie uczuć religijnych naszych rodaków.
Z czego to wynika? Przecież jeszcze 20 lat temu na palcach u jednej ręki policzyć mogliśmy naszych niewierzących znajomych, dziś może zabraknąć nam kończyn do ich wskazania. Czyżby Kościół miał rację i to wszystko wina TVN-u, filmów Smarzowskiego, coraz powszechniejszego konsumpcjonizmu, materializmu, pogoni za sukcesem? Gdzie straciliśmy naszą duchowość, kto nam ją odebrał?
Przedstawiciele duchowieństwa zadają pytania, na które odpowiedź wydaje się nad wyraz prosta. Jeśli ktoś zapytałby mnie, kto jako katolikowi próbuje odebrać mi wiarę, bez zawahania wskazałbym na Kościół właśnie, a im bardziej ta instytucja wydaje się to ignorować, tym więcej tej wiary mi ubywa .
Moje pokolenie (dzieciaki dorastające w latach 80. i 90.) jest tym, u którego widać najbardziej dotkliwe zrażenie się do instytucji Kościoła. Chodzenie na msze święte wyssaliśmy z mlekiem matki , prowadzeni byliśmy za rączkę do świątyni, uczeni modlitwy na pamięć, palcem wskazywano nam dumnie na przykład papieża Polaka . I choć nogi bolały od stania w miejscu, było duszno od kadzidła i zwyczajnie nudno, wpojony nam został szacunek do wiary, "bo tak trzeba" .
Nigdy nie zadawaliśmy pytań, bo i dlaczego? Wszystko było jasne. Niedzielna msza wliczała się w cotygodniową rutynę. Nikt nie śmiał się z ministrantów - to była czadowa fucha. Rozdawanie gazetek przed kościołem, czytanie fragmentów Pisma Świętego przed zgromadzonymi sąsiadami, przyjaciółmi rodziców. Co mogło być lepszego w tamtym czasie? Gdzie indziej mogliśmy poczuć się jak gwiazdy?
A potem, gdzieś po drodze, podczas dorastania, zgubiliśmy ten Kościół . Choć wielu z nas próbowało go odszukać... Zachodziliśmy do zamkniętych świątyń, gdzie czekała na nas tylko zimna klamka. Przy dobrych wiatrach udawało się wejść do przedsionka, ale nie dalej - by pod nieobecność gospodarzy komuś nie wpadło do głowy jakieś złodziejstwo czy wandalizm. To przykład myślenia tych wysoko postawionych kapłanów - lepiej nie wpuścić tysiąca wiernych na zwykłą modlitwę, niż narazić się na kradzież pateny .
Kto próbuje odebrać nam wiarę?
Umówmy się, to nie informacje o pedofilii w Kościele dobijają naszą wiarę , a butność księży, którzy za wszelką cenę próbują odciąć się od tych zarzutów. Zrzucić je na barki "wrogów Kościoła". Tych kapłanów, którzy dopatrywali się wroga tam, gdzie inni szukali przyjaciela. Pamiętam, że będąc już dorosłym mężczyzną, spacerowałem nieopodal katedry w moim rodzinnym mieście. Pod kościołem zauważyłem kobietę, która z przerażającym jękiem chodziła w jedną i w drugą stronę. Zawodziła, zatrzymywała się, podchodziła do zamkniętych drzwi katedry. Klasyczny przykład jakiegoś psychicznego schorzenia zapewne, napady lękowe. Usilnie próbowała wejść do tej świątyni, najwidoczniej szukała jakiejś pomocy. Poszedłem więc do kancelarii parafialnej, a gdy nikogo tam nie zastałem, udałem się na plebanię, gdzie przedstawiłem sytuację jednemu z księży.
Ten natychmiast wstał i poszedł ze mną. Kazał mi wskazać kobietę i się oddalić, ale usiadłem na pobliskiej ławce i obserwowałem bieg wydarzeń. Podszedł do niej i choć kobieta wciąż zawodziła, próbował jej coś wytłumaczyć. Następnie otworzył jedne z bocznych drzwi katedry i gestem dłoni zaprosił kobietę do środka. Wciąż płacząc, weszła do świątyni, a za nią kapłan. Drzwi się zamknęły. Piękna sprawa.
Tyle, że to nieprawda. Zostałem zbyty informacją, że "taka z kręconymi włosami, nieduża? ach, ona często tu przychodzi, już raz ktoś do niej wychodził, ale ona wcale nie chce do kościoła, tylko tak po prostu jęczy, ona jest psychicznie chora, mieszka niedaleko". I gdzieś podczas przekazywania mi tej wiadomości, poczułem pęknięcie . Jakby ktoś uderzył młotkiem w kruche naczynie z okresu antyku, jakie widzimy czasem w muzeach. Uderzył w coś bezcennego, delikatnego, a i tak już nadszarpniętego. I jeden z odłupanych w ten sposób elementów ceramiki wpadł do środka naczynia.
Wielu z nas może podzielić się podobnym doświadczeniem. Wspomnieniami, na które nie naklei się plastra z napisem "ksiądz też człowiek" . Bo przez lata uczono nas, że mamy prawo spodziewać się po nich czegoś więcej - nie doskonałości, ale chociaż poczciwości. Jeśli wysoko postawieni hierarchowie wciąż będą widzieć w nas "wrogów Kościoła", to wspomniane naczynie w końcu pęknie. A tego, z całego swojego serca, bym nie chciał.