"Poród to nie zawsze cud. U mnie to depresja, chęć śmierci i poczucie porażki". Depresja poporodowa spotyka nawet 30% matek
Pochodzę z biednej rodziny z problemem alkoholowym. Wychowywałam się w małej miejscowości. Od zawsze myślałam o sobie w kategoriach: „trzeba stąd uciec” albo „przetrwać jeszcze tydzień” – w szkole, w domu, w moim mieście. Nigdy nie były to myśli: „skończę studia”, „pójdę na doktorat” albo „będę dobrze zarabiać”.
Gdy dostałam się na prestiżowe, międzywydziałowe studia w Warszawie, trudno mi było w to uwierzyć. Wyrwałam się z mojego miasteczka, z mojej rodziny. Ale podczas całych studiów towarzyszyło mi głębokie poczucie nieadekwatności. Na wielu poziomach. Choćby na takim, że w przeciwieństwie do wielu bogatych dzieciaków – musiałam pracować na siebie i swoich rodziców.
Od pięciu lat pracuję w korporacjach. W pracy starałam się awansować, bo musiałam spłacić długi po rodzicach. Zawalałam przez to studia. Magisterkę udało mi się obronić dopiero w wieku 28 lat, miesiąc przed ślubem. Mieszkałam już wtedy z mężem.
Poznaliśmy się zupełnie banalnie, na Tinderze. Trochę nie wierzyłam już wtedy w związki, próbowałam też umawiać się raczej z kobietami – jestem biseksualna. Ale z nim dobrze się rozmawiało. Poza tym zadeklarował, że lubi sprzątać, gotować i nie widzi tego jako „pomagania w domu”. Ja ani sprzątać, ani gotować nie umiałam i nie lubiłam. Za to – przez ciągły przymus spłaty długów – nauczyłam się zarabiać niezłe pieniądze. Dopasowaliśmy się więc tak, że to ja skupiałam się na karierze i doktoracie. Odkładałam na nowe mieszkanie, zabierałam nas na wycieczki, a mąż poświęcał więcej energii na zajmowanie się domem. I było nam z tym naprawdę dobrze, to nie było sztuczne. Po prostu tak nam pasowało.
Gdy zaszłam w ciążę, byliśmy przeszczęśliwi. Chcieliśmy mieć dziecko. Planowanie nie zajęło nam długo – stwierdziliśmy, że to dobry moment, bo mamy obydwoje pracę, gdzie mieszkać i jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Jego rodzina nam pogratulowała, z moją mamy ograniczony kontakt, ale moi bracia też nas wsparli. Dobrze na samym początku zareagował też pracodawca.
Kara za macierzyństwo
Ostatnie miesiące ciąży, gdy jeszcze chodziłam do pracy, były połączone z okresem nadmiernej aktywności. Leczę się z dwubiegunówki, ale w trakcie ciąży nie zdecydowałam się brać leków * .
*[Istnieją leki na chorobę dwubiegunową, które lekarze mogą przepisać do stosowania całą ciążę. Decyzja należy także do osoby w ciąży].
Dwubiegunówka polega na tym, że raz mam epizod manii, a po nim – epizod depresyjny. Wtedy po prostu padam z wyczerpania i nie mogę już więcej funkcjonować, zawalam terminy, zamykam się w pokoju, nie chcę z nikim rozmawiać.
Dwubiegunówkę mam zdiagnozowaną od 5 lat. I od tylu się leczę – z przerwami i różnymi skutkami. Pół roku siedziałam w szpitalu psychiatrycznym, wtedy choroba została zdiagnozowana.
Większość ciąży pracowałam, wtedy trzymała mnie mania. Pracowałam wtedy więcej, robiłam dużo rzeczy naraz, czasem zostawałam na nadgodziny, bo czułam niedobór aktywności. Czułam się pewnie, jakbym mogła zrobić wszystko i dać sobie radę z każdym projektem. Niestety, byłam bardziej agresywna niż zwykle, szybciej traciłam cierpliwość do ludzi. Często byłam też niewyspana po całonocnej aktywności. Jako że zaczęło to wpływać na pracę, postanowiłam w zaufaniu i dobrej wierze powiedzieć o tym szefowi. Mimo że wcześniej nasza współpraca przebiegała wzorowo i był zadowolony z mojej pracy, nagle postanowił się ode mnie odciąć. Do tej pory rozmawialiśmy codziennie, od tamtej pory nie rozmawialiśmy w ogóle. Nie odezwał się słowem, kiedy przeszłam na urlop macierzyński. Czułam się wyizolowana i oceniana – jako „leniwa”, niewystarczająca zapieprzająca. Nagle też problemem stał się sam mój urlop. Pominięto mnie przy nagrodzie rocznej za pracę całego zespołu. Nagle, po przejściu na L4, zabroniono mi kontaktów z pracownikami. Sygnał był jasny: „ty już lepiej tu nie wracaj”. Szef usunął mnie nawet z Linkedina. To było jak policzek.
Czułam się żałośnie, bo lubiłam tę pracę. Gdyby nie to, że zaszłam w ciążę i musiałam przestać brać leki, mogłabym tam spokojnie dalej pracować. To było jak kara za macierzyństwo.
Początkowo chciałam wrócić do pracy po 6 miesiącach, drugie 6 chciał przejąć mój mąż. Ale zmieniłam to na roczny urlop, po prostu bojąc się w tej sytuacji powrotu do pracy. Nie wiem, co mnie w niej w tym momencie czeka.
Poród jako trauma
Gdy w ósmym miesiącu w ciąży przeszłam na L4, pojawił się typowy odpływ energii, pewnie normalny w tak zaawansowanej ciąży. W dodatku, byłam po długim epizodzie manii. Brak leków, niechętny mojemu przejściu na urlop pracodawca, stres związany z pracą… A zewsząd słyszałam tylko: „teraz skup się na dziecku, teraz dziecko jest najważniejsze”. Czułam się, jakbym przestała istnieć. Jakby wraz z pojawieniem się dziecka miało zniknąć moje życie. Już pod koniec ciąży, przed porodem, miałam myśli samobójcze, nie podnosiłam się prawie z łóżka, płakałam prawie codziennie. Ale sama sobie też mówiłam: „musisz przez to przejść, bo masz mieć dziecko”. To była szczera myśl, ale była potęgowana głosami z zewnątrz. Więc kiedy urodziłam, padłam emocjonalnie. Na amen.
Szpital to była wielka trauma. Przyjechałam tam o 2:00 w nocy, po tym, jak odeszły mi wody. Pierwsze, co usłyszałam, to że jestem histeryczką, bo tak wcześnie przyjeżdżam. Potem wywiad w gabinecie na izbie przyjęć, w trzeciej osobie. „Jak się czuje? Ile waży? Jakieś choroby ma?”. Dalej długie czekanie. I akcja porodowa wywoływana oksytocyną, która zupełnie nie szła. Po nieprzespanej nocy, kilku godzinach, kiedy rozpaczliwie próbowałam urodzić siłami natury, wylądowałam w końcu na stole operacyjnym, żeby urodzić przez cesarskie cięcie.
Na wstępie powitał mnie tekst pielęgniarza asystującego przy porodzie: „O, kolejnej się nie chciało rodzić". Przy podawaniu znieczulenia szarpano mną, ustawiono mnie w miejscu jak przedmiot. I ciągłe teksty, że mi się nie chciało, że teraz to każdej się chce tak rodzić, że myślą, że to łatwiej.
Popłakałam się w trakcie, to było cholernie upokarzające. Przestałam dopiero, kiedy zobaczyłam mojego syna.
Urodziłam na początku grudnia. Niedługo miną trzy miesiące od porodu.
Spanie, karmienie, spanie, karmienie – i nic więcej
Kolejne dni po porodzie były koszmarem. Nie byłam w stanie zrobić nic, ogarnąć się, zająć dzieckiem. Salowe mogły mi pomagać w minimalnym stopniu . Nie winię ich, bo było ich raptem kilka na kilkadziesiąt pacjentek. Wiem też, że płaci im się dosłownie grosze.
Ale nie byłam w stanie zająć się synem. Miałam wrażenie, że robiłam to nieudolnie. Poza tym pandemia: nikt nie mógł wejść do szpitala, żadnych odwiedzin. Byłam zupełnie sama.
Przez kolejnych kilka dni nie przestawałam płakać. Przez stres nie mogłam karmić. Lekarka w trakcie obchodu spytała tylko, czemu tak histeryzuję i jak ja w ogóle wyglądam. Po czym stwierdziła, że nie wypisze mnie do domu „za całokształt”.
Nikt nie zainteresował się moim stanem psychicznym. Po kilku dniach wróciłam do domu.
I gdyby nie to, że mój mąż zajął się dzieckiem przez pierwsze tygodnie, to chyba nie dałabym sobie rady zupełnie. Najpierw musiałam po prostu odpocząć po szpitalu. Odsypiałam. Mąż dokarmiał naszego syna mlekiem modyfikowanym, żebym pierwszy raz po powrocie ze szpitala mogła przespać więcej niż kilka godzin. To było mi tak bardzo potrzebne. A potem było już tylko spanie, karmienie, spanie, karmienie. Taki niekończący się cykl. Poza karmieniem nie byłam w stanie zbyt wiele zrobić.
Do tego pandemia. Nawet kiedy chodzenie stawało się już powoli coraz łatwiejsze – pytanie: dokąd iść? Wszystko zamknięte, zalecenia, by nie wychodzić… Mąż pomagał mi w najprostszych czynnościach – łącznie z higieną osobistą, do czego ciężko przyznać mi się nawet przed samą sobą. Któregoś razu przyniósł mi po prostu do łóżka miskę z wodą, umył mnie na tyle, na ile mógł. Popłakałam się, ta bezsilność była tak upokarzająca. A jednocześnie wiedziałam, że nie chcę być dla niego jedynie obciążeniem. Nie po tym, jak mi pomógł. Robiłam, co mogłam, żeby każdego dnia jednak trochę przybliżać się do sprawności. Po paru tygodniach udawało mi się już wstawać z łóżka, zrobić cokolwiek.
Mimo to czułam, że odniosłam porażkę. Rodzina dzwoniła, pytała, jak tam z maleństwem. Wszyscy dopytywali, jak sobie radzę jako mama. A ja nie radziłam sobie wcale. Czasem mówiłam, że gdyby nie mąż, to by w zasadzie nie było żadnej opieki nad dzieckiem, ale wszyscy przyjmowali za naturalne, że to ja jestem matką i że to ja robię wszystko wokół dziecka. Kiedy mąż wspomniał, że poszedł na spacer, rodzice spytali go, czy go zmusiłam. To było trudne, dla niego pewnie też, chociaż niewiele o tym mówiliśmy.
Jak karmić naturalnie, gdy nie ma pokarmu?
Do tego dochodził wielki nacisk kobiet z rodziny męża i internetowych stron doradców laktacyjnych na to, żeby karmić naturalnie, kiedy wciąż nie miałam pokarmu. Ciotki, babcie i siostry dopytywały mnie cały czas, czy karmię, czy odciągam się laktatorem, powtarzały, żeby broń boże nie dawać dziecku mleka modyfikowanego. Wtórował im Internet. A ja przez pierwszy tydzień mleka nie miałam wcale. Dopiero po tygodniu, kiedy odpoczęłam w domu, zaczęłam jeść i wypiłam chyba każdy możliwy środek na laktację, mleko ruszyło. Najpierw powoli, przez pierwszych kilka tygodni pół na pół z mlekiem modyfikowanym, teraz przez większość dnia jestem już w stanie karmić sama.
Pytania o to, czy aby na pewno karmię, pojawiały się przez pierwszy miesiąc na tyle często i uporczywie, że do teraz za każdym razem, kiedy nie miałam dość mleka, przeżywałam mnóstwo stresu, a w głowie przewijałam wszystkie rady i nakazy, mówiące, że „jak raz podasz butelkę, to dziecko się odzwyczai, a ty stracisz pokarm”. Boję się, że tak będzie. Każde karmienie butelką to stres. A przecież nie mogę też pozwolić mojemu dziecku na to, żeby płakało z głodu.
I do tego wszystkiego poczucie, że to jednak ja powinnam się zająć dzieckiem, skoro wzięłam urlop macierzyński – a mój mąż nie.